Capraia - livorneńskie wakacje - akt II
środa, sierpnia 30, 2023Z Makowego Notesu, 26 agosto 2023, il traghetto per Capraia
(...) Ten wrzask mew jest elektryzujący, porusza mnie, wydaje się być dzikim wołaniem, niczym zew przygody! Patrzę na grupę młodych ludzi, ubranych w jednakowe koszulki. Sądząc po nadrukach, muszą być grupą ratowniczą Caprai... Rozchichotani prowadzą ożywione rozmowy. Trochę im zazdroszczę. Piękna praca... Jasne, że zimą pewnie trochę mniej piękna, kiedy jest zimno, kiedy leje, kiedy jest sztorm, ale teraz w ten zachwycający poranek u schyłku sierpnia wydaje się pracą marzeń. Tak, w tym momencie pozytywnie im zazdroszczę (...)
Statek zaczął pyrkotać, czuję jego wibrowanie pod stopami. Ruszamy. Niech to będzie piękny dzień!
Po tym jak chłopcy z uporem maniaka optowali za Livorno, ja postawiłam kropkę nad "i" proponując wycieczkę na Capraię. Stwierdziłam, że poprzednim razem za długo bumelowaliśmy na plaży i mamy jeszcze tyle szlaków do przejścia. Nie planowaliśmy nawet zagłębiać się w część zabudowaną, tylko od razu ruszyć na szlak. Naszym celem było jeziorko: "Lo Stagnone".
Prom z Livorno wyruszał o 9.00. Po niecałych trzech godzinach rejsu mieliśmy dotrzeć na miejsce.
Podróż upływała nam wspaniale, bo w końcu mogliśmy cieszyć się nią do woli, bez osłaniania się przed zimnym wiatrem, tak jak to było wiosną. Trafiliśmy na jedne z najbardziej upalnych dni tego lata i co ciekawe morze wcale nie dawało ochłody. Bryza morska przypominała bardziej powiewy z nagrzanego piekarnika.
Byliśmy mniej więcej w połowie drogi. Stałam oparta o barierkę na najwyższym tarasie i czułam się niemal jak Rose na Titanicu. W pewnym momencie na tarasie niżej pojawił się chłopak z telefonem na statywie. Rozpoznałam go natychmiast.
- A niech mnie! - powiedziałam sama do siebie. - No nie wierzę! Wikipedro!
Żeby zobaczyć o kim mowa, trzeba kliknąć w link. W Toskanii znają go chyba wszyscy. Instagramer, bloger, youtuber i w końcu pisarz - powiedzmy kolega po fachu. Pamiętam jego pierwsze wrzutki, kiedy dopiero zaczynał swoją przygodę z opowieściami o Florencji. Ja w tamtym czasie byłam już na moją Ukochaną zafiksowana, więc z prawdziwą przyjemnością śledziłam jego poczynania. Przesympatyczny i przezabawny szybko zbudował imponujące grono fanów. W tej chwili jest już znaną osobistością we Florencji.
Po raz pierwszy spotkałam go przy Arno kilka lat temu, w czasie spaceru z moją znajomą. Przez parę sekund prowadziłam ze sobą wewnętrzną walkę, by zatrzymać go i poprosić o wspólne zdjęcie. Wygrała wtedy moja nieśmiałość. To zupełnie nie w moim stylu zaczepiać ludzi na ulicy, ale Wikipedro sprawiał wrażenie osoby tak sympatycznej, że aż chciało się go osobiście poznać. Kolejny raz, rok później, spotkałam go na Santo Spirito, kiedy biegał z telefonem zajęty nagrywaniem materiału, więc i tym razem nie odważyłam się przeszkadzać. Trzeci raz chyba w zeszłym roku przemknął mi w okolicach Santa Croce. Finał jak wyżej. Ja naprawdę jestem czy też raczej bywam bardzo nieśmiała. Kiedy więc zobaczyłam go na promie - pomyślałam - teraz albo nigdy!
Zeszłam na niższy poziom, ale po Wikipedro nie było już śladu. Zeszłam dalej do baru, ale już w progu przywitał mnie tłum ludzi, więc stwierdziłam, że jednak odpuszczam i wróciłam "do siebie".
- Jeśli wejdzie na mój taras to super, jeśli nie - to trudno.
Jakiś kwadrans później:
Walcząc z nieśmiałością, podeszłam, przedstawiłam się zamieniliśmy kilka słów, okazało się nawet, że mamy wspólnych znajomych, na koniec poprosiłam o zdjęcie i życzyłam mu wspaniałych wakacji. Potem pomyślałam, że on pewnie tak jak ja - nigdy do końca nie jest na wakacjach. Głowa bombardowana bodźcami, pracuje, zapamiętuje, przetwarza, by potem raczyć treścią innych.
Urzekło mnie, że Wikipedro jest przesympatyczny dokładnie tak samo jak na swoich filmach. Potem pomyślałam też, że obawa, aby go zaczepić była głupia. Mnie też całkiem niedawno zdarzyło się być zaczepioną na San Lorenzo przez moją Czytelniczkę i było to niezwykle miłe przeżycie!
Le ore 11.00 e qualcosa... ( około 11.00)
Już widać Capraię. Jawi się niczym wyspa widmo. Wyłania się z morza jak ukryty, zaginiony świat. Moja Atlantyda...
Zeszliśmy z promu niemal jakbyśmy byli u siebie. Port Caprai, czy też miejsce, gdzie przybija prom i cumują łodzie to zaledwie kilkanaście domów. Łatwo więc je oswoić już przy pierwszej wizycie. Tym razem nie kierowaliśmy się w stronę osady, tylko od razu, żeby nie tracić czasu, ruszyliśmy na szlak.
Zanim jednak opiszę naszą "przygodę" trekkingową, jeszcze raz słów kilka o samej wyspie.
Capraia jest trzecią co do wielkości i jedyną wulkaniczną wyspą Archipelagu Toskańskiego. Od 1996 roku jest częścią Parku Narodowego, który objęty został patronatem UNESCO. Wody opływające wyspę są rezerwatem morskim, w którym żyje dużo delfinów, płetwalowatych i kaszalotów, ponadto miejsce to upodobały sobie foki mniszki.
Wyspa Capraia, która zajmuje powierzchnię 19.3 km kwadratowych jest najmniejszą gminą provincji Livorno - mieszka tu prawie 400 osób i od miasta oddalona jest o 67 km. Bliżej stąd na Korsykę, niż na półwysep. Jej teren jest cały górzysty z najwyższym punktem 450 m n.p.m.
Podobno Capraia ma 9 milionów lat, to znaczy, że jest jedną z najstarszych wysp basenu morza Śródziemnego. Jednym z jej fenomenów jest maleńkie jeziorko, które było celem naszej wyprawy - celem niestety niezrealizowanym...
O wyspie pisałam już w kwietniu - więc dla przypomnienia jeszcze raz TUTAJ.
W dawnych czasach wyspa była częstym celem piratów i korsarzy. Około 1500 roku bywał tu jeden z najsłynniejszych, siejący postrach, okrutny Dragut. Ostatni raz przypłynął na wyspę w 1540 roku. Miał zamiar zdobyć fortyfikację, wysiedlić ludność, ale został zatrzymany przez flotę Andrei Doria, następnie wzięty w niewolę i oddany w ręce Barbarossy, znanego w tamtych czasach pirata.
Nie jest dokładnie jasnym od czego pochodzi nazwa Capraia. Czy od dzikich kóz - capra to po włosku koza, czy odnosi się do budowy wyspy - wulkaniczna i skalista - Karpa w języku Etrusków znaczyło skała, po łacinie Capraria, Cravea w języku liguryjskim i w końcu w lokalnym dialekcie Capraghja. Tutejszy dialekt, który był mieszanką liguryjskiego i sardyńskiego niestety "wyginął", ale czytałam, że językoznawcy prowadzą badania, by choć odrobinę go poznać i przywrócić.
Upał był nieziemski. Przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że trekking w takich warunkach nie jest chyba dobrym pomysłem, tym bardziej, że na Caprai nie ma lasów, więc o cieniu na szlaku można tylko pomarzyć, jednak obładowani plecakami z zapasem wody i owoców ruszyliśmy dziarsko przed siebie.
Zaraz na początku szlaku zapoznaliśmy się z tablicą informacyjną, która rozjaśniła nasze botaniczne horyzonty. Niezwykle interesująca jest flora wyspy.
Słońce było upiorne, ale zapach powietrza niezwykły - nie wiem, czy to mirt, czy zioła, czy jakiś kwiat, ale coś rozpylało w powietrzu niezwykły aromat. Oprócz znajomych ginestre, fichi d'india, krzewów laurowych i jeżyn, nauczyłam się nowych roślin - jak chociażby ginestra kłująca.
Zazwyczaj na trekkingach to ja maszeruję na czele. Inaczej jest, kiedy idę z chłopcami, wtedy to oni prowadzą, bo jeden Mikołaja krok, to dwa moje. Poza tym przyznam się, że tym razem pokpiłam sprawę z butami i tylko chłopcy wyposażeni byli jak należy. Do kompletu dodajmy też częste przystanki na zdjęcia, które opóźniały mój marsz. Wszystko razem sprawiło, że w ogóle wyłączyła się moja czujność w kwestii oznaczeń... Szłam za stadem jak ostatnie "ciele-mele".
Szlak piął się wyżej i wyżej, a my coraz bardziej ociekaliśmy potem.
Po kilkuset metrach doszliśmy do rozwidlenia. Pod strzałką w prawo napisane było: Lo Stagnone - direttissimo 1,2 godz., co oznacza skrót, szlak krótszy, ale najczęściej dużo trudniejszy. Chłopcy na taką opcję uradowani klasnęli w ręce, powiedzieli coś o przygodzie i dalej dreptaliśmy wąską karkołomną ścieżką, a ja znów przeklinałam w myślach brak moich buciorów.
Po kolejnych kilkuset metrach zza zakrętu wyłoniła się para wędrowców jeszcze bardziej ociekających potem niż my, co wydawało się niemożliwe.
- Do Stagnone daleko jeszcze?
- Jeszcze kawał, ale ten szlak jest okropny. Udręka z tymi kamieniami, trudny bardzo!
- Czyli, że lepiej wrócić na normalny szlak?
- Lepiej! Lepiej! Tak wam radzę.
Kiedy napotkani się oddalili popatrzyłam pytająco na chłopców:
- I co robimy?
- Idziemy tą drogą dalej! Nie psuj zabawy! Tak jest właśnie fajnie!
Jak fajnie to fajnie... Szliśmy zatem dalej i szybko się okazało, że mężczyzna wcale, ale to wcale nie przesadzał!
- Jak ja mam tu wejść? - zadarłam głowę i popatrzyłam na chłopców stojących już na głazie, na wysokości mojej głowy.
- Musisz się podciągnąć tak jak na siłowni - pouczył Tomek.
Oparłam się na rękach i poderwałam do góry, modląc się, żeby te wszystkie "deski", w których spędziłam pewnie długie godziny na coś się przydały.
- Brava!
Byłam z siebie dumna, ale jednocześnie coraz bardziej niepewna, czy ten trekking to na pewno był dobry wybór. Niedługo potem znów stanęłam przed wielgachnym, porowatym głazem, czarnym jak smoła. Tym razem o pociągnięciu się nie było nawet mowy. Wzruszyłam bezradnie ramionami i znów popatrzyłam na chłopców:
- A teraz co? Ja tu w życiu nie wejdę.
- Mikołaj wciągnij mamę! - zarządził Tomek.
Złapali jeden za jedną, drugi za drugą rękę i po chwili już byłam na górze.
- Coś mi tu nie gra. On mówił o trudnym szlaku, ale ten dla mnie samej byłby niewykonalny. Patrzycie na znaki? To na pewno jest szlak? Nic nie pomyliliście?
- Przecież tu nie ma żadnych znaków - powiedzieli chórem - to wyschnięte koryto potoku, przynajmniej tak wygląda.
- Jak nie ma znaków????? Nie szliście za znakami?
- Nie było w ogóle żadnych znaków.
- Jeśli jest szlak, musi być oznaczenie!
Przez chwilę próbowali się wymądrzać, ale zaraz nastoletnią brawurę utemperowałam, przypominając, że w górach to jednak ja jestem większym ekspertem. Wyciągnęłam telefon i jeden rzut oka na mapę aplikacji wystarczył, żeby zrozumieć, że kawał drogi wcześniej chłopcy pomylili drogę.
- Mówiłam, że musi być oznaczenie! - pokazałam z satysfakcją wypalony słońcem znak na głazie, kiedy wróciliśmy do miejsca błędu.
Musieli przyznać mi rację, co jednak nie przeszkadzało im dalej się upierać przy tym, że tak było dużo ciekawiej. Ich pomyłka wzięła się stąd, że szlak rzeczywiście przecinał wyschnięty potok w miejscu całkiem wygodnym, więc zamiast dalej piąć się wąską ścieżką, chłopcy poszli korytem - a ja oczywiście za nimi...
- I co robimy?
- Teraz to ja już jestem nieżywy - Mikołaj wyglądał tak, jakby wyszedł spod prysznica - niech ktoś wyłączy to słońce! - wygrażał - marzę o zimie! Wyobraźcie sobie taki lodowaty, mglisty dzień, cudownego listopada!
- Zwariowałeś! - oburzyłam się - ale fakt, to nie jest pora na trekking, przy tej temperaturze to niebezpieczne. Te kilka kilometrów nam wystarczy. Może lepiej chodźmy na plażę?
Tomek próbował oponować, ale w końcu i on przyznał, że w całym swoim życiu nigdy się tak nie spocił.
Pół godziny później dotarliśmy na "plażę", a tak naprawdę na maleńki skrawek kamienistego wybrzeża, gdzie zaraz ulokowaliśmy się w cieniu i wpakowaliśmy do ciepłego jak zupa, krystalicznie lazurowego morza! Ekstaza!
Mikołaj pławił się dłuższą chwilę, a potem ułożył na niewygodnych kamieniach i zasnął jakby nigdy nic. Niedługo potem zasnęłam i ja, jedynie Tomek pozostał przytomny na straży.
- To jest skandal - powiedziałam do niego, kiedy już wyspana odzyskałam lekkość myślenia.
- Że co?
- Drugi raz jesteśmy na Caprai i znów zamiast trekkingowania na serio, śpimy na plaży jak obiboki - popatrzyłam karcąco na śpiącego dalej Mikołaja.
- To wy śpicie! - oburzył się.
- Ja za pierwszym razem nie spałam, tylko was pilnowałam.
- A ja za drugim razem nie spałem tylko was pilnowałem, więc jest pół na pół. Tylko Mikołaj śpi za każdym razem.
Tak naprawdę to było takie przekomarzanie się. Nikt nas przecież z żadnego planu nie rozliczał, a ten relaks na plaży był nam chyba potrzebny, poza tym nawet ja, choć mam naturę "jaszczurki", musiałam przyznać, że temperatura była godna ogni piekielnych.
- Na trekking musimy wrócić jesienią. Może na totani, które są specjalnością wyspy?
- Czy one mają świadomość, tak jak ośmiornice?
- Daj mi spokój! - przewróciłam oczami - chciałabym też spróbować tej dzikiej cebuli, z której słynie Capraia. Mam nadzieję, że może w październiku się uda...
Siedzieliśmy na plaży tak długo, aż ta prawie całkiem opustoszała. Ruszyliśmy się niedługo przed wypłynięciem naszego promu, ot tyle, by mieć czas na aperitvo, na spacer po maleńkim porcie, w którym wszystko jest miniaturowe i na jeszcze kilka zdjęć. Takie miejsca są niezwykle inspirujące.
- Mogłabyś tu żyć na stałe? - zapytał Mikołaj.
- Na stałe chyba nie, ale bardzo chciałaby tu pomieszkać - na przykład dwa miesiące, żeby poznać ludzi, nasiąknąć tutejszym powietrzem, zrozumieć to miejsce, zobaczyć je nie tylko w pięknym letnim słońcu. Bardzo bym chciała. Wszystko mnie zachwyca - nawet ta stacja benzynowa, nawet stary kapelusz rybaka, który leżał na stole... A słyszałeś o czym rozmawiali tamci panowie?
Dwóch mężczyzn komentowało "moce" imponującego katamaranu, który właśnie cumował. Ich uwagi były podobne do tych, które wymieniają zwykle mężczyźni na temat samochodów, z tą tylko różnicą, że tu byliśmy na wyspie, więc naturalnie obiektem komentowanym była łódź.
Punktualnie za kwadrans siódma prom odbił od brzegu. Capraia została za nami skąpana w wieczornym słońcu. Stałam i patrzyłam za nią długo i tęsknie, zupełnie jakbym się bała, że kiedy się odwrócę, wyspa zniknie, bo może to wszystko tylko mi się przyśniło? Capraia to jedno z tych miejsc, które wydają się być nierealnym światem, wytworem fantazji, Atlantydą, okruchem lawy, o którym śpiewali piraci...
- No i znów zrobiło nas w trąbę! - skwitował Mikołaj łapiąc kolejny kadr.
Daleko, daleko na horyzoncie warstwa sinych chmur spinała niebo z morzem, dokładnie tam, gdzie powinno zniknąć słońce, więc jego pożegnanie z dniem, nie było tak spektakularne, jak dzień wcześniej.
- Za pierwszym razem burza, teraz to... Ale i tak jest pięknie, czyż nie?
- Pięknie... - zgodził się Mikołaj.
- Podobało ci się, nawet jeśli nie doszliśmy do celu?
- Bardzo!
Dla śmiechu: - Nie musimy się smarować? - pyta Mikołaj.
- Żartujesz? Słońce pod koniec sierpnia już nie ma mocy!
Jak mówią Włosi to były le ultime parole famose...
Dzisiejsza opowieść trochę się rozciągnęła i pewnie nic w niej wielkiego nie było, ale pewne chwile, trudno opisać. Pewne chwile - aby zobaczyć ich wielkość, trzeba po prostu przeżyć. Opowieść o naszych arcy krótkich livorneńskich wakacjach trwa i już jutro zapraszam Was na spacer po nieprawdopodobnym miejscu - to będzie coś dla wielbicieli sztuki!
Pięknego dnia!
DIRETTO to znaczy BEZPOŚREDNI
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
1 komentarze
Jak nic, na tej wyspie musiał być Aleksander Dumas i to ona na pewno była pierwowzorem wyspy Monte Christo ! Przynajmniej w moich wyobrażeniach podczas czytania książki wyglądała tak jak ją tu Kasiu przedstawiłaś :) Uściski AnetaG
OdpowiedzUsuń