Miała być Florencja na zakończenie turystycznego sezonu, a wyszło jak wyszło... Z pogodą się nie wygra, więc co tu dużo pisać. W nocy przyszła taka burza, że tylko latałam po domu sprawdzałam czy nic nie cieknie, czy wszystko pozamykane i martwiłam się jak moi biedni Goście w kamperze dają radę. Poza tym byłam zła, bo jak tak można nowych Gości witać burzą z takimi efektami specjalnymi, jakby się świat na pół miał rozłupać?!
Rano burza oczywiście ustała, ale pogoda zbiesiła się na amen. Właściwie stałam już w drzwiach gotowa do wyjścia, bo przecież w różnych warunkach z turystami biegałam, ale kiedy zobaczyłam na okienku pogodowym - silny deszcz do 14.00, to postanowiłam jednak z Gośćmi dezycję o zwiedzaniu jeszcze raz skonsultować.
Ostatecznie zwiedzanie Florencji zostawiliśmy na inny raz, a Goście ruszyli powoli w stronę domu. Ja mam tylko nadzieję, że ten kolejny raz będzie, że się Goście tak łatwo burzy nie dali wystraszyć i jeszcze uda mi się ich do powrotu skusić wieloma asami, jakie Marradi trzyma w rękawie.
Kiedy sprawy przyjęły taki obrót, nie pozostało mi nic innego jak powrócić do niedzielnego planu A., czyli do biesiadowania na Cavallarze. Wprawdzie pogoda poddawała w wątpliwość zrealizowanie wszystkich punktów tego planu z grillowaniem i kąpielą w basenie na czele, ale Lorenzo zdawał się ignorować wszelkie przeciwności - przecież i w deszcz trzeba coś zjeść!
W sumie racja...
Poza tym zapomniałam, że Lorenzo ma dwa piece i jeden przezornie zrobił pod dachem. Prawdziwy geniusz!
Ostatecznie zła pogoda odpuściła, bo ileż można smęcić deszczem, wyszło słońce, świat odzyskał jaskrawe kolory, znów zrobiło się cieplej i co odważniejsi zrealizowali nawet punkt - kąpiel w basenie.
Dzień był przepiękny - mimo początkowej ulewy. To był dzień jakiego od dawna mi brakowało. Poza tym minęło zbyt wiele czasu od naszej ostatniej wizyty na Cavallarze i zwyczajnie się stęskniliśmy za białym domkiem z wieżyczką i jego właścicielem.
O tym, że było ciepło, niemal rodzinnie, że było pysznie, arcypysznie, że było śmiechu dużo, bardzo dużo, chyba nie trzeba pisać - widać to na zdjęciach...
Zdjęć było dużo i nie wszystkie rzecz jasna nadają się do publikacji, ale niektóre są szczególnie wymowne i nimi w tym roku żegnam się z sierpniem. Na przykład Mario i trzy cegły, żeby móc z Mikołajem stanąć ramię w ramię. Albo Mario jak na Wimbledonie i Mikołaj jak z obrazu Chełmońskiego na jednym ujęciu... Poza tym giuggiole i ogień i woda i wariactwa i miłość i cień oliwnych drzewek...
A dla mnie to już nawet trzy cegły to za mało, by z Mikołajem zrównać się wzrostem. |
Zbliża się czas giuggiole |
Chełmoński i Wimbledon |
Dziś wracam do dawnego rytmu. Lekcji już bardzo dużo, ale mam też zamiar wyruszyć między nimi na jeżynowe zbiory. Pogoda jeszcze niezdecydowana. Sierpień jakby się rozmazał na myśl o pożegnaniu, ale taka to już kolej rzeczy. Nowy tydzień na start i zaraz nowy miesiąc, a ja już dziś obiecuję, że w tym tygodniu zarzucę Was nowościami z faenckiego liceum chłopców. Dobrego dnia i...
do widzenia sierpień!
OD DAWNA to po włosku DA TANTO lub DA TANTO TEMPO (wym. da tanto/ da tanto tempo)
spódnica: www.madame.com.pl