codzienność

Obcy

piątek, stycznia 31, 2020



Styczeń w tym roku ciągnął się w nieskończoność. Przez cały czas miałam wrażenie, że dni niby uciekały jak szalone, ale z drugiej strony ten najzimniejszy - przynajmniej teoretycznie - miesiąc miał tych dni w tym roku chyba z pięćdziesiąt, a nie jak zawsze trzydzieści jeden. 

Ale już! Już jest ten ostatni dzień, luty stoi w progu z walizkami i mam wielką nadzieję, że walizka ta wypchana jest krokusami, mimozami i żonkilami i może jeszcze czymś dobrym. Przejrzałam dziś o świcie moje ostatniostyczniowe i pierwszolutowe wpisy ze wszystkich biforkowych lat i z ulgą stwierdziłam, że z wyjątkiem zimy stulecia, która nawiedziła nas w 2018 roku, to właśnie w lutym zawsze rozpoczynał się wiosenny sezon. Pierwsze kwiaty, ciepło, stołowanie się pod gołym niebem, witanie się z morzem... Oby tak było i w tym roku. 

Czwartek był paskudnym dniem... 

Dniem tak okropnym, że mój wrodzony i odporny na wszystko optymizm uleciał, nie zostawiając nawet swojego cienia. Dziś musi być lepiej, jakoś się muszę poskładać i przede wszystkim opracować jakiś system transportu peletu. Noszenie go własnymi rękami szybko przypłacę zdrowiem. W nocy przypomniałam sobie, że w cantinie jest taka mini paleta na kółkach, której używamy do przewożenia, przestawiania ciężkich donic. A gdybym tak przywiązała do niej sznurek i na niej przywiozła ten pelet do domu? Technicznie zdaje się to być bardzo dobre rozwiązanie, tylko czy ja nie będę wyglądać jak wariat z takim wózkiem? Z drugiej strony to, co powiedzą ludzie w ogóle nie powinno mnie interesować... Najważniejsze, żeby mieć ciepło i kręgosłup cały.

W czwartkowy wieczór byłam tak śpiąca i wykończona, że zasnęłam chyba jeszcze zanim głowa dotknęła poduszki. Obudziłam się za to już o trzeciej w nocy i wtedy to właśnie rozmyślałam i rozmyślałam, gapiąc się w sufit ginący w mroku. Wtedy też odczytałam długiego maila od A. 
A. - jak sama się nazwała - "obca". ale jej mądre słowa płynęły z serca, a mnie od tych słów serce się stopiło, bo kolejny raz uświadamiam sobie, że w ostatnich latach słowo "obcy" nabrało dla mnie zupełnie innego, nowego znaczenia... Dobrze, że jest kilku/a takich "obcych".

- A gdzie się podziali i principi azzurri? - Woła ze swojego ogródka Suljo i łapie się za głowę na widok mnie tachającej worek przed sobą. 
- Non esistono piu ... - odpowiadam i staram się wykrzesać z siebie choć namiastkę uśmiechu. 
- Podwiozę cię! - rusza zaraz z odsieczą. 
- Daj spokój, już prawie jestem na miejscu.

Dziękuję Suljo, za to że był miły, ale do domu zostało już przecież tylko 100 metrów. Dam radę, ze wszystkim dam radę.

Kończy się styczeń, kończy się pierwszy semestr. Mikołaj zaczyna ostatnie półrocze w marradyjskiej szkole. Ja mam nadzieję, że wraz z zimą odejdzie to co złe. Taka moja ułuda, ale może...

"KSIĄŻE Z BAJKI" - to w wolnym tłumaczeniu PRINCIPE AZZURRO (wym. princzipe adzdzurro)

Dni kosa

Mądrości ludowe i znów pod górkę...

czwartek, stycznia 30, 2020


Środa była pierwszym z dni kosa. I teraz nie wiadomo czy cieszyć się z tego ciepła, jakie na nas spłynęło czy już zacząć martwić. Przysłowie mówi bowiem: 

I giorni della merla...
se sono freddi
la primavera sarà bella
se sono caldi
la primavera arriverà tardi.

W dosłownym tłumaczeniu: dni kosa - jeśli są zimne, wiosna będzie piękna, jeśli są ciepłe wiosna przyjdzie późno. Wczoraj było na termometrze ładne kilkanaście stopni, dziś ma być podobnie, a jutro niewiele inaczej. A zatem... ten, tego... 

Łudzę się, że mądrości ludowe nie zawsze się sprawdzają.

Przypomnę o co chodzi z dniami kosa, bo zdaje się, że w Domu z Kamienia przybyło Czytelników i raczej nie wszyscy przekopywali się przez kilka lat archiwum.

Dni Kosa 
Legenda o kosie znana jest w całych Włoszech. Może się nieco różnić w zależności od regionu. W Romanii mówi się o białym kosie, a dokładnie o samicy, która to w styczniu poczuła już pierwsze ciepło i myśląc, że nadeszła wiosna, wyfrunęła z gniazda. A wtedy złośliwa zima skuła świat lodem. Przestraszony ptak, szukając ratunku schronił się w dymiącym kominie. Po trzech dniach zima odpuściła. Kiedy kos wyfrunął z komina był cały czarny - żółty został tylko dzióbek. Mówi się, że od tego dnia wszystkie kosy są ciemne, a ostatnie trzy dni stycznia są uznane za najzimniejsze dni w roku. 29, 30 i 31 stycznia nazywane są - i giorni della merla - dniami kosa.
No cóż... Nie ma co wróżyć, będzie co będzie. 

***
We wtorek złapałam za pędzel, wałek i farby i uwijałam się jak w ukropie. Kuchnia była ostatnio w coraz bardziej opłakanym stanie, a teraz po moich poczynaniach wygląda całkiem do rzeczy. Wymyłam, wyszorowałam, wybieliłam, umordowałam się przy tym jak wariat, ale efekt jest przyjemny dla oka, a do tego chłopcy nie szczędzili słów uznania.
Jeszcze kilka lżejszych prac czeka, żeby wszystko było jak należy zanim zawitają pierwsi w tym roku Goście, ale to już - powiedzmy - drobiazgi. 

Dopadło mnie znów zmęczenie, bo znów zrobiło się pod górę. Pod górę całkiem stromo... 
A już myślałam w swojej dziecięcej naiwności, że najtrudniejsze jest za mną. 
Kolejny raz łamię sobie głowę - co ja jeszcze mogę, jak to wszystko poukładać, co zrobić, żeby było choć ciut łatwiej? Mimo smutków, które mnie ostatnio przytłaczają, staram się wierzyć, że to się jakoś poukłada, że kiedyś będę z siebie dumna, że kiedyś - co najważniejsze - dzieci będą mogły być ze mnie dumne. 

Na początek muszę w końcu wypuścić z rąk ten mój e-book, który powinien mieć podtytuł - "Niekończąca się opowieść". To tak niestety jest. Już wszystko mam, jeszcze tylko poprawki, zdjęcia, enta korekta, a potem bah! Okazuje się, że jest jakiś dziedziniec, jeszcze jedno cenacolo, kaplica, freski, więc znów jadę, znów dopisuję i tak bez końca... Oczywiście głowa skołtuniona problemami, też gorzej pracuje i te problemy, to wszystko razem wzięte przekłada się na to, że proszę Was o jeszcze odrobinę cierpliwości.

Za kilka dni znów będę się zachwycać kwiatkami, motylkami, czy innym dobrodziejstwem natury, ale dziś jest ciężko, dziś jest bardzo pod górkę. 
Dobrze, że już zaraz luty. Z lutym w kalendarzu jest lepiej, bo zaraz za nim - przynajmniej formalnie idzie upragniona wiosna.

DOBREGO DRUGIEGO DNIA KOSA!

POD GÓRĘ to po włosku IN SALITA (wym. in salita)

Florencja

"Dziedziniec bosego" i próba ucieczki

środa, stycznia 29, 2020


O Chiostro dello Scalzo czytałam już kilka miesięcy temu. Wiedziałam, że jest to miejsce wyjątkowe i że musi się znaleźć w moim przewodniku. Niestety w czasie ostatnich wizyt, zawsze coś wypadało, zawsze brakowało czasu, zawsze byłam rozproszona innymi zakątkami i historiami. Oczywiście dodatkowym utrudnieniem były nieco ograniczone godziny otwarcia (poniedziałek, czwartek, sobota, niedziela 8.15 - 13.30). 
Dopiero miniony poniedziałek był tym dniem, kiedy to właśnie Chiostro dello scalzo stało na pierwszym miejscu mojego planu. 

Chiostro dello Scalzo - Andrea del Sarto

Dziedziniec jest pozostałością po zaprojektowanej w XIV wieku przez Giuliano da Sangallo kaplicy Compagnii dei Disciplinati di San Giovanni Battista, nazywanej Compagnia dello Scalzo. Mnich niosący krzyż na czele procesji zawsze był boso - stąd wzięła się nazwa, scalzo to po włosku bosy. Aby mieć obraz tego, jak ubierało się, jak wyglądało "bractwo bosego" wystarczy popatrzeć na ceramikę zdobiącą wejście do budynku. 

Miejsce jest absolutnie wyjątkowe. Możemy tu w ciszy i spokoju podziwiać serię doskonale zachowanych, monochromatycznych fresków Andrea del Sarto, który również był członkiem bractwa. O samym artyście, który przez Vasariego określony był "artystą senza errori", pisałam już kilka miesięcy temu przy okazji opowieści o mojej ulubionej florenckiej "Ostatniej Wieczerzy"
Mówi się, że powstałe pomiędzy 1509 i 1526 rokiem malowidła przedstawiające sceny z życia świętego Jana oraz cztery cnoty, to jeden z najznamienitszych przykładów florenckiego malarstwa pierwszej połowy XV wieku. Jest to dzieło jedyne w swoim rodzaju, a atmosfera spowijająca ten maleńki dziedziniec jest niezwykła.
Autorem dwóch spośród wszystkich fresków jest Franciabigio, przyjaciel Andrea del Sarto, który zastąpił go, gdy ten wyruszył do Francji. 

Andrea del Sarto - Chiostro dello scalzo
andrea del sarto - chiosto dello scalzo

Bractwo zostało rozwiązane przez wielkiego księcia Pietro Leopoldo pod koniec XVIII wieku.  Oratorium zostało zburzone przy poszerzaniu obecnej Via Cavour, a sam dziedziniec przeszedł w ręce Akademii Sztuk Pięknych, aż w końcu został odrestaurowany i ogłoszony muzeum państwowym.
"Dziedziniec bosego" znajduje się zaledwie dwa kroki od San Marco i na pierwszy rzut oka wydaje się miejscem całkiem bez znaczenia, ale nie ulegajcie pozorom, zwłaszcza we Florencji...

chiostro dello scalzo - Dom z Kamienia

Ponieważ poniedziałek był też dniem otwarcia Cenacolo Ghirlandaia w Ognissanti, postanowiłam zaprowadzić tam Ellen. Mówiąc szczerze sama też miałam szczerą ochotę jeszcze raz pozachwycać się niezwykłym malowidłem i przyciszoną atmosferą tego miejsca. 
Nim jednak weszłyśmy na dziedziniec i do refektarza, zajrzałyśmy również do kościoła. O tym dlaczego warto tam zawędrować pisałam TUTAJ


Już kiedy przystanęłyśmy przy pierwszym malowidle - miałam zamiar poopowiadać Ellen o Ghirlandaio - podszedł do nas starszy człowiek z karteczką na szyi volontario (ochotnik) oferując swoje usługi "przewodnicze". To popularne zjawisko w turystycznych miastach - studenci, emeryci, pasjonaci mogą być w takich miejscach pomocni. Pod warunkiem jednak, że nie są przy tym namolni i mają dar opowiadania. 
Podziękowałyśmy starszemu panu uprzejmie i ruszyłyśmy dalej. Sama znam miejsce doskonale i chciałam podzielić się z Ellen, tym co mnie w nim zachwyciło. Człowiek jednak nie zamierzał tak łatwo się poddać. Dogonił nas znów i zaczął lekko agresywnym tonem - powiedziałabym profesorskim - zadawać pytania, jakbyśmy były dwoma studentkami na egzaminie. Wysłuchałyśmy zatem grzecznie opowieści o rodzinie Vespuccich, o żeglarzach i odkryciach geograficznych, ot by nie robić starszemu człowiekowi przykrości. Zajęło to sporo czasu, bo mężczyzna miał trudności z zachowaniem ciągłości opowieści, powtarzając te same informacje po trzy razy. Wymieniłyśmy z Ellen nieco poirytowane spojrzenia i podjęłyśmy kolejną próbę oderwania się i kontynuowania samodzielnego zwiedzania.

Po kilku krokach zorientowałyśmy się, że człowiek idzie za nami, jakby chciał sprawdzić czy aby na pewno zatrzymujemy się tam gdzie powinnyśmy. - Corri Kasia, corri! (biegnij Kasia) - Ellen wzięła mnie pod ramię, scena jak z banalnej komedii, przez chwilę była nawet zabawna. 
Wcisnęłyśmy się do kaplicy, tak by zniknąć z pola widzenia, w nadziei, że człowiek znajdzie sobie inne "ofiary", ale nadzieje te okazały się płonne. 
Mężczyzna czekał na nas z drugiej strony... - A Giotto? - zapytał z wyrzutem. - Właśnie tam idziemy - odpowiedziałam wciąż grzecznie i na wszelki wypadek jeszcze raz przypomniałam -  już tu byłam. 
Ton mężczyzny był coraz bardziej irytujący, a jego sterczenie nam za plecami nieznośne. Stałyśmy jak dwie - nomen omen - cierpiące dusze pod krucyfiksem Giotto i nie wiedziałyśmy jak wyplątać się z tej niewygodnej sytuacji. Już byłyśmy w odwrocie, kiedy "przewodnik" znów nas dogonił. 
- Mogę opowiedzieć wam jeszcze dwie historie? - zadał pytanie tonem, który przewidywał tylko jedną słuszną odpowiedź. 
- Nie tym razem, bardzo panu dziękujemy, ale mamy mało czasu i tak naprawdę przyszłyśmy tu dla Ghirlandaia i jego Cenacolo
- Aaaa Ghirlandaio... - mężczyzna wymamrotał niezadowolony pod nosem, po czym odwrócił się i sobie poszedł. Nim jednak uszedł pięć kroków zawrócił i z kipiącym od złości wyrazem twarzy powiedział:
 - Nie podobała mi się ta odpowiedź! - Potem dodał jeszcze kilka mało sympatycznych uwag. Stałyśmy na środku przed ołtarzem znów jak te ofiary kompletnie oszołomione zaistniałą sytuacją i zachowaniem starszego pana. 
Niestety czasem bywa i tak. Podobna sytuacja zdarzyła mi się po raz pierwszy w życiu. Zazwyczaj takie osoby są pełne uprzejmości, nie narzucają się i przy tym pięknie potrafią opowiadać. Człowiek w Ognissanti był tego kompletnym zaprzeczeniem. 


Przez jego liczne "interwencje" w czasie naszego zwiedzania nie udało nam się zobaczyć trzeciego zaplanowanego na ten dzień miejsca, ale oczywiście, co się odwlecze... Było nam we dwie wspaniale w tej mojej ukochanej Florencji. Są osoby, z którymi nudna będzie nawet podróż dookoła świata, ale Ellen jest osobą, z którą ekscytujące jest nawet kupowanie na targu kanapki. Już nie mogę się doczekać następnego razu!


Florencja

Drzwi, balkon i niepokorny architekt

wtorek, stycznia 28, 2020


- Jakie jesteśmy dziś eleganckie! - uśmiechnęła się Ellen na przywitanie, gdy w poniedziałkowy poranek spotkałyśmy się w pociągu.
Nie żebyśmy były jakoś szczególnie wystrojone, ale jednak wyglądałyśmy inaczej, niż kiedy ruszamy razem w góry. Wspólny wyjazd do Florencji zaplanowałyśmy po raz pierwszy odkąd się znamy i cieszyłam się na ten dzień jak wariat, bo wiedziałam, że czas spędzony z Contessą w najpiękniejszym mieście świata, będzie wyjątkowy. 


I taki rzeczywiście był, bo Ellen tak jak ja zachwyca się wszystkim. Kiedy jesteśmy w górach, przystajemy przy kwiatkach, krzewach, gałązkach. We Florencji natomiast zatrzymywałyśmy się przed starymi drzwiami, wciskałyśmy w ciasne zaułki, prywatne dziedzińce, zadzierałyśmy głowy, by zerknąć na sufity, gzymsy, lampy, żyrandole... Wiem, że do toskańskiej stolicy wrócimy razem nie raz i nie dwa...


Celem mojej poniedziałkowej wyprawy, było pewne miejsce, o którym żadne polskojęzyczne źródła nie wspominają. Miejsce całkiem niezwykłe. Znów chciałoby się powiedzieć - tak daleko, a tak blisko, pod samym nosem turystów, bez opłat za wstęp, dla wtajemniczonych... 

Opowiem Wam o nim już jutro. 

Ponieważ poniedziałek jest dniem, w którym można podziwiać Cenacolo Ghirlandaia, postanowiłam zaprowadzić Ellen do kościoła Ognissanti. Tam czekała na nas nie tylko krótka lekcja sztuki, ale też surowa reprymenda ze strony pewnego starszawego jegomościa. Co takiego się wydarzyło? O tym też napiszę już jutro.

Ale żeby nie było tak, że tylko narobiłam smaku, pomachałam tą Florencją przed nosem, a wszystko jutro, dziś też mam dla Was mały lokalny "smaczek". 

Czy słyszeliście kiedyś o odwróconym balkonie?
Pod numerem 12 na Borgo di Ognissanti znajduje się kamienica z dosyć osobliwym balkonem. Jeśli się uważnie przyjrzycie, zobaczycie, że barierka jest odwrócona do góry nogami.
W dawnych czasach domy w rejonie Ognissanti znajdowały się w większości w posiadaniu rodziny Vespucci. I tak pewnemu architektowi zlecono wykonanie projektu renowacji kamienicy pod numerem 12. Właściciele życzyli sobie, by budynek został powiększony o balkon. To jednak kłóciło się z założeniami urbanistycznymi jakie wymyślił sobie Alessandro de' Medici. Projekt, który przedstawił architekt został zatem odrzucony. Żadnych balkonów!
Jednak architekt pod presją Vespuccich zaprezentował nowy projekt z - rzecz jasna - nowym balkonem. Poirytowany i przekorny Medici zamiast kolejny raz odpowiedzieć po prostu - nie, tym razem powiedział - "tak, na odwrót" (czyli nie). Architekt okazał się osobą równie przekorną i jednocześnie niepokorną i słowa Alessandro zinterpretował po swojemu - balkon został dobudowany - ale w dosłownym tego słowa znaczeniu - "na odwrót". 
Zdaje się, że - jakby nie było - pełen poczucia humoru "żarcik" spodobał się samemu księciu i "balkon na odwrót" pozostał tak jak go zamontowano aż po nasze czasy. 


Zrobiło się już późno... Czekają lekcje, czekają pędzle i farby, czeka nowy dzień... 

ODWRÓCONY to po włosku ROVESCIATO (wym. rowesziato)

zima

Niedzielne wieści z Domu z Kamienia i zimowy kwiat...

poniedziałek, stycznia 27, 2020


Tomka już w sobotni wieczór zaczęło rozkładać przeziębienie. Niedzielę spędził więc w pieleszach, przy piecu zakopany pod kocem popijając gorącą herbatę z miodem i ratując się inhalacjami z szałwii. Bardzo mu zależało, żeby do poniedziałku postawić się na nogi, bo poniedziałki to dzień dodatkowego kursu z angielskiego, na którym przygotowuje się do "firsta". Chyba marradyjskie kuracje pomogły, bo noc zdaje się przespał spokojnie. Tak czy inaczej do szkoły go nie obudziłam, niech biedak odpocznie i sam, kiedy już się wyśpi zdecyduje czy ma siłę jechać na sam angielski czy jednak nie.  

W przeciwieństwie do brata, Mikołaja przez cały weekend roznosiła energia. Choć szczerze mówiąc to nic nowego - jego zawsze roznosi energia... 
- Zrobię cheesecake! - obwieścił w niedzielę po południu.
- Ale sam zrobisz? Ja nie mam ochoty teraz stać w kuchni - powiedziałam ściągając buty po odbytym właśnie dziesięciokilometrowym marszu. - Ja chcę teraz relaks z książką.
- Ja! Ja! Wszystko zrobię ja sam! 
W tym momencie Mikołaj podetknął mi pod nos telefon, na którym wyświetlony był przepis na sernik.
- Zobacz, taki jest dobry? 
- Dobry. To przepis dokładnie taki jak mój. Mamy wszystko. 
Mikołaj zabrał się do pracy i byłam pełna podziwu, bo trzeba przyznać, że nie wybrał sobie na początek łatwego ciasta. 
Wszystko rzeczywiście zrobił sam - pokruszył ciasteczka, rozpuścił masło, przygotował formę, zrobił spód, ubił jajka z cukrem, domieszał ricottę i mascarpone, ubił białka, potem znów wszystko wymieszał, przełożył do formy i upiekł. Sernik wyszedł dokładnie taki jak mój. Absolutnie doskonały! Ja udzieliłam z fotela tylko kilku wskazówek, poza tym nie kiwnęłam nawet palcem. 
Dumna jestem z chłopaków, że nie gardzą kuchnią. Tak oto jest podtrzymywana rodzinna tradycja.    


A teraz ja. 
Ja mimo zapewnień, że nic nie robię, porwałam się na kolejne kulinarne eksperymenty. Niedzielny obiad - jak zgodnie oceniliśmy był na poziomie restauracyjnym. Co takiego wycudowałam - pokażę Wam raczej jutro, bo dziś dzień pełen zajęć. Tak się złożyło, że tegoroczny styczeń wyjątkowo płodny w mojej kuchni!
Poza tym postanowiłam jeszcze raz przeczytać "Udrękę i Ekstazę" i jakież było moje zdziwienie - cudowne zdziwienie - kiedy już po pierwszych kilkudziesięciu stronach zrozumiałam, że teraz mój odbiór tej lektury jest zupełnie inny. Teraz wszystko jest takie bliskie, tak znajome... Czytałam zachłannie, jakbym wzrokiem i sercem chciała wyssać, że stron wszystkie słowa. Och! Och! Teraz ta książka "smakuje" jeszcze bardziej... 
I dziś dalej będę się nią delektować w pociągu do Florencji. Tak - Florencja to dobry pomysł, by zacząć nowy tydzień. Wyjątkowo dobry i w wyjątkowym towarzystwie. Tym razem nie sama będę się wszystkich zachwycać...

zimokwiat - Dom z Kamienia

Na koniec mam dla Was małą ciekawostkę ogrodniczą. Pewnie niektórzy znają to cudo widoczne na zdjęciach. Ja sama nie raz zachodziłam w głowę jak się nazywa ten przedziwny krzew, który w środku zimy, bez względu na temperaturę obsypuje się pachnącym, intensywnie kwieciem?

Otóż po włosku to calicanto - po polsku,brzmi zdecydowanie mniej finezyjnie, jak zresztą większość nazw - zimokwiat. Roślina została przywieziona do Europy z Chin. Istnieje wiele jej odmian. Ta zwyczajna w mojej okolicy jest bardzo popularna w przydomowych ogródkach. Kwiaty mają bardzo intensywny zapach, ale co ciekawe tracą go natychmiast po opadnięciu. 

Z rośliną związana jest piękna legenda.
Dawno temu w pewien bardzo zimny zimowy dzień zmęczony i wychłodzony rudzik szukał schronienia wśród drzew. Wszystkie one jednak odmawiały mu gościny. Aż w końcu ulitował się nad nim calicanto, który swoimi gałązkami i resztkami zeschniętych liści postanowił ogrzać wykończoną, zziębniętą ptaszynę. Bóg docenił piękny gest krzewu i postanowił w nagrodę spuścić na niego deszcz gwiazd. Od tamtej pory, kiedy wszystkie inne rośliny są nagie, calicanto w zimowe miesiące obsypuje się pachnącym kwieciem.

Być może to właśnie ta legenda przyczyniła się do tego, że calicanto stał się symbolem czułej opieki. 

Dom z Kamienia - zimokwiat

I to tyle na dziś. Zdjęcia mikołajowego sernika, by udowodnić prawdziwość opisywanych historii dodam, kiedy zagości światło dnia. 
Żonkile na pierwszych zdjęciach, to widoki z niedzielnego spaceru i zapewniam, że zdjęcia nie były robione w nasłonecznionych, najcieplejszych miejscach. 

Ciągnący się w nieskończoność styczeń zaczyna końcowe odliczanie, a ja już uciekam, bo pociąg czekał na mnie nie będzie. Dobrego poniedziałku!

Dodane po południu, sernik Mikołaja:



dzieci

O dzieciach, które nie mieszczą się w obiektywie, mądrych słowach i planach

niedziela, stycznia 26, 2020


Patrzyłam na Mikołaja krojącego warzywa na zupę (przepis już dziś na blogu) i nadziwić się nie mogłam. Urósł tak bardzo, że z bliska nie mieści mi się w obiektywie. Obiektyw nie żadne halo - to fakt - ale też Mikołaj wystrzelił jak z procy. Powiedział mi ostatnio, że już jest na granicy dopuszczalnego wzrostu, gdyby chciał być pilotem lub kosmonautą. Jeszcze kilka centymetrów w górę i podniebna przyszłość w jego przypadku w ogóle nie wchodzi w grę. Na szczęście ostatnie plany Mikołaja są - nomen omen - bardzo "przyziemne" - całym sobą pragnie zostać geologiem. 

Co będzie to będzie, a póki co pod moim okiem doskonali się w kulinariach. Uwielbiam te nasze sobotnie ranki we dwoje - film i czułości. Uwielbiam też kiedy sam wychodzi z inicjatywą, by coś przygotować, zrobić, pomóc... Taki fajny, kochany chłopak! 
Tylko w tym obiektywie się już prawie nie mieści...


Rankiem, kiedy przy gimnastyce wyciskałam z siebie siódme poty, zabrzęczał telefon obwieszczając nadejście poczty. Pomyślałam, że to znowu netflix coś mi sugeruje albo booking kusi jakąś Barceloną czy innym Paryżem, ale nie! Mail był od A., więc ucieszyłam się jak wariat, bo A. ma dla człowieka zawsze mądre słowo, a mądrych słów chyba każdy czasem potrzebuje. Ja na pewno.
Przeszłam do pompek na jednej ręce - nie, że taki ze mnie mocarz, może ze trzy wycisnęłam - ot tyle, by móc jedną rękę na chwile uwolnić, raz dwa przesunąć wersy na wyświetlaczu i mądre słowa szybko wchłonąć. A. obwieszczała uroczyście, że oto zaczął się rok szczura - cokolwiek to znaczy. Pisała o inspirowaniu i szukaniu inspiracji, o planowaniu, realizowaniu, dzieleniu się... Jej słowa dodały mi wiatru w żagle. Tylko tego planowania to jednak trochę się boję. Oczywiście jakieś założenia w głowie są, ale staram się nimi jednak nie chwalić i zbytnio też nie napinać, nie stresować... Powoli robić swoje, tak jak robię to już od lat.

To wcale nie było tak dawno!
Ostatnia styczniowa niedziela zapowiada się leniwie. Nawet nie wiem czy dziś będę kulinarnie eksperymentować. Dokończymy filmowy seans w mafijnych klimatach, nogi dostaną swoją porcję kilometrów, e-book mam nadzieję jeszcze jedną porcję słów, a co dalej? 
Mam obok dwie najwspanialsze istoty na świecie - to wystarczy, wszystko inne jest tyko dodatkiem. 

Ostatnie dni stycznia natomiast zapowiadają się bardzo intensywnie. Będzie dużo lekcji, będzie Florencja, będzie kontynuacja walki z biurokracją, ja będę malarzem pokojowym i trochę elektrykiem, tylko na bycie ogrodnikiem zabraknie mi już pewnie czasu... Musicie wiedzieć, że w większości marradyjskich ogródków już ruszyły pozimowe prace!

DOBREJ NIEDZIELI! 

PRACE to po włosku I LAVORI (wym. i lawori)

Na koniec zapraszam Was jeszcze do lektury wspólnego bloggerskiego artykułu "pod kierownictwem" Renaty z Kalejdoskopu. "Włoskie" blogerki polecają miejsca na walentynki!

styczeń

Spacery, szkoła, kulinaria, czyli styczeń na finiszu

sobota, stycznia 25, 2020


- Pusia, a wiesz co to jest hokej?
- Wiem, ale na pewno nie o taką odpowiedź ci chodzi. A zatem co to jest?
- Banda ludków z nożami przy butach i długimi kijami, którzy kłócą się o ostatnie oreo.
- O! To fajne!
Uwielbiam Tomka abstrakcyjny humor - to trochę nasza cecha rodzinna, choć jednocześnie muszę przyznać, że bywa i tak, iż nawet ja za jego żartami nie nadążam...

Dziś rano wyszedł do szkoły z parasolem nad głową. Jak mi go szkoda w te soboty! My z Mikołajem mamy filmowe poranki w ciepłych pieleszach, a on biedny musi wyjść o świcie, a potem przez kilka godzin siedzieć w szkole. Z drugiej strony on sam nawet jakoś bardzo na taki stan rzeczy nie narzeka. Ciężka jest pobudka - jak każdego szkolnego dnia, ale potem to już jakoś idzie. Pewnie dlatego, że Tomek naprawdę lubi swoją szkołę i klasę. Przed chłopcami ostatni tydzień pierwszego semestru. 

Prognozy się sprawdziły. Deszcz przyszedł punktualnie w nocy. Za deszczem idzie na szczęście jeszcze wyższa temperatura i podobno kolejny tydzień ma nas rozpieszczać prawie wiosną. Co ważniejsze, co cieszy szczególnie - nawet nocne przymrozki mają odpuścić. 

I jeśli rzeczywiście tak będzie, to dopiero cała przyroda ruszy z kopyta! Choć już teraz momentami jest jak w marcu. Zapomniałam wczoraj dopisać, że kiedy wędrowałam z Ellen po górach motyle fruwały nam nad głowami, a ja - co do tej pory mnie zadziwia - z tej wyprawy przyniosłam sobie kleszcza! Kleszcz w styczniu??? 


Przez tą pogodę na dziś specjalnych planów nie mamy i wyjątkowo mi z tym dobrze. Mam nadzieję nadrobić braki w pisaniu. Po południu pewnie  konsekwentnie niezależnie od pogody na kilka kilometrów się ruszę, bo w ostatnim czasie oprócz wydłużonego czasu porannej gimnastyki, postanowiłam sobie, że codziennie muszę przedreptać około 10 kilometrów. Jest mi to niezbędne do dobrego funkcjonowania głowy. Nie stroję się specjalnie na tę okoliczność, nie obwieszam miernikami tętna, nie cuduję. Zakładam buty, kurtkę i idę przed siebie. Jeśli ktoś zaczyna wymyślać - nie mam gdzie, nie mam butów, pada deszcz, itd. - to znaczy, że mu się po prostu nie chce i tylko szuka pretekstu, by zostać na kanapie. Ja na szczęście jestem z tego drugiego obozu... 


Na pewno deszczowy dzień wykorzystam też w części na zaawansowane kulinaria. Zachęcona wczorajszym, oszałamiającym sukcesem, po którym znów sama siebie całuję po rękach, dziś też mam zamiar coś wyczarować. Tymczasem zapraszam Was już teraz do KUCHNI W KAMIENNYM DOMU - już za chwilę nowy przepis. 

I znów zrobiło się późno. Czas już na mnie. Dobrego weekendu! 

NA PEWNO - SICURAMENTE (wym. sikuramente)

przyjaźń

Skarb

piątek, stycznia 24, 2020


- Popatrz jak niebieskie jest dziś niebo - powiedziałam do Ellen, kiedy schodziłyśmy z ostatniego zbocza u stóp castellone
- Już bardziej niebieskie nie mogłoby być!
Od nasyconego lazurem nieba odcinały się głęboką zielenią cyprysy. 
- Nel blu dipinto di blu...
Przeszłyśmy zaledwie kilka kilometrów, niedużo - ot zwykły spacer po górach. Tym razem bowiem to nie dystans był ważny, tylko słowa. 


Brakowało mi Ellen, brakowało mi naszych rozmów, zdjęć, spacerów, nawet wspólnego milczenia. Tyle czasu minęło od ostatniego wspólnego wędrowania... 

Chyba nigdy nie przestanę zachwycać się tym, że mimo tylu oczywistych różnic - jak chociażby wiek, narodowość - jest też między nami tak wiele podobieństw! I do tego ta gruba nić porozumienia, która sprawia, że łatwiej poukładać myśli w głowie. 

Jestem bardzo wdzięczna, że kilka lat temu na Sulpiano los postawił Ellen na mojej drodze. Obydwie jesteśmy cudzoziemkami poszukującymi szczęścia. Cudzoziemkami nie w dosłownym znaczeniu tego słowa - tu w Italii, tylko cudzoziemkami w ogóle. Myślę, że cudzoziemcem człowiek się po prostu rodzi.


Na ścieżce przed nami leżało futro. Resztki wilczej uczty. Z daleka pomyślałyśmy, że to zając, ale kiedy już byłyśmy bliżej i przyjrzałyśmy się dokładnie temu, co zostało, okazało się, że musiało to być coś "koziołkowego". Obfotografowałam wszystko dokładnie, by zapytać potem eksperta Mario i wieczorem po wnikliwej analizie oceniliśmy, że musiał to być mały daniel. Wam oczywiście tych zdjęć oszczędzę.
"Dzieło" wilka robiło wrażenie. Biedne zwierzę zostało perfekcyjnie sprawione. Na skórze nie było nawet kawałeczka mięsa. Nie było też głowy... Natura rządzi się swoimi, jakże czasem okrutnymi prawami. Wilków niestety jest coraz więcej...


Schodziłyśmy z gór w popołudniowym słońcu, zachwycając się niebem i naszą doliną. Chyba obydwie byłyśmy sobie naprawdę wdzięczne za słowa i za pełną zrozumienia ciszę.
Włoskie przysłowie mówi - kto znalazł przyjaciela, znalazł skarb. 

Grazie Amica Mia!


A dziś już na starcie kolejny weekend - ostatni styczniowy weekend. Pogoda jutro ma być paskudna i tak jak ostatnio - wcale nie jest mi przykro. Będziemy się znów wałkonić i korzystać z ciszy. Już za tydzień bowiem Dom z Kamienia na nowo przestawi się na turystyczny rytm. 
Ale nim to nastąpi, na kolejny tydzień mamy z Ellen piękne plany. Plany bardzo, bardzo piękne... 

DANIEL to po włosku DAINO (wym. daino)

dzieci

Cierpienia młodego Mikołaja i inne kwiatki

czwartek, stycznia 23, 2020


- Nie siedź w norze, tylko wyjdź na słońce - nakazałam po obiedzie.
- Ale tu jest za gorąco! - skarżył się Mikołaj. 
- Nie za gorąco, tylko cudnie, przyjemnie, wiosna jak nic!
Wytrzymał może pół godziny, ale ile się przy tym nawzdychał, nalamentował na los ciężki w grzejącym wiosennie słońcu to już pozostawię bez komentarza. Tłumaczył, że to dlatego, że przecież jest Wikingiem. Na koniec potarmosił się, poszczypał, pozadzierał z Tomkiem i uciekł do domu, do orzeźwiającego cienia! Zwariować można. 
  

Wcześniej w południe wychodząc do sklepu znów przemieniłam się w reymontowską babę, ale ta baba szybko się zorientowała, że w kwestii odzienia pomyliła pory roku... 
Nie byłam nawet w połowie drogi, kiedy ściągnęłam szal i nawet kurtkę zsunęłam lekko z ramion, żeby jakiś przewiew poczuć na zgrzanych plecach. 
Piec przez dobrych kilka godzin pozostał wyłączony, a drzwi za to rozdziawione na oścież, by styczniowe ciepło przedostało się do salonu. 

Kiedy po obiedzie wybrałam się na spacer do najbliższego castagneto, byłam już zdecydowanie mądrzejsza - narzuciłam na grzbiet tylko lżejszą parkę, żadnych szali, czapek, rękawiczek. Jednak mimo to przy żwawym marszu nawet parka okazała się przesadą i zbędnym balastem. 
Przystawałam co kilka kroków - bynajmniej nie ze zmęczenia - ale by nacieszyć oczy, nos, wszystkie zmysły tą styczniową, zachwycającą wiosną.

Ja wiem, że to niedobrze, że powinny być cztery pory roku, ale tak mi było błogo z tą aurą, z tym ciepłym zefirkiem na twarzy, z lekkością ramion uwolnionych z kapoty... Miałam ochotę zatrzymać się na dłużej, przysiąść na jakimś przydrożnym kamieniu i tylko raczyć wzrok sielskim widokiem...   


Okazało się, że kwiatów świętego Józefa jest już całkiem sporo! Nie żeby ścieliły się ich całe połacie, ale też nie dało się już wszystkich zliczyć na palcach jednej ręki! To samo z fiołkami - tych nawet jeszcze więcej i tylko trochę się martwię, żeby ta zima nie ocknęła się w lutym z letargu i nie zdmuchnęła nam tej wiosny jednym mroźnym powiewem. 


Dziś mam nadzieję, że wiosna będzie miała się dobrze, bo to właśnie na dziś mamy z Ellen zaplanowane górskie wędrowanie. Nie wiem jeszcze gdzie, nie mam w głowie wybranego szlaku, ale ważne, że we dwie, ważne, żeby móc wymienić się słowami.

DOBREGO DNIA! Dziś to naprawdę już czwartek!

ZA GORĄCO to po włosku TROPPO CALDO (wym. troppo kaldo)