Aż wreszcie droga się skończyła. Dalej mogliśmy iść tylko pieszo, ale ...
Tak naprawdę to miała być wycieczka objazdowa, a nie górska wyprawa. Kto w ogóle powiedział, że gdzieś mieliśmy wchodzić? Chcieliśmy Monte Falterona pooglądać, zjeść w cieniu buków, zaplanować wyprawę na przyszłość i tyle! Jednak kiedy stanęliśmy pod drogowskazem pokazującym jak rozchdzą się ścieżki i jaki jest przewidywany czas ich przejścia, Tomek zarządził - to co idziemy?
- Idziemy gdzie?
- No na Falteronę!
- W takich butach! - zakpił Mario pokazując na moje klapki.
- Hola hola! Ja jestem przygotowana na każdą okoliczność.
Z przepastnej torby wyciągnęłam buty awaryjne, na wypadek drogi, gdzie w klapkach wejść się nie da, choć ja generalnie jestem typem, który w klapkach wejdzie wszędzie! Zaprezentowałam z dumą moje buty ... "czeszki"! Pokolenie lat 70tych i 80tych na pewno wie o czym mówię!
- Idziemy, idziemy - poganiał Tomek. Ruszyliśmy więc leniwym krokiem, ale nie podeszliśmy do tej wyprawy na serio, o czym świadczy fakt, że nikt nie pomyślał nawet o butelce wody. Wzięłam tylko aparat, by te nasze "kilka kroków" uwiecznić.
- Ile? Tylko 4 kilometry? Taką drogą? To damy radę!
Droga na szczyt, przynajmniej w większej części jest łagodnym szlakiem, tak szerokim, że nawet samochód przejechałby bez trudu.
- Kochanie! Nie zatrzymuj się! - co kilka kroków nawoływałam Tomka.
- Mamusiu, idziemy na wyprawę, więc chcę ją w pełni przeżywać.
No i przeżywał: kwiatek, grzyb, szyszka, dziwny kamyk, omszały głaz, buk pokręcony, a tam ent, a tam przeszedł na pewno hobbit, a tu ślady wilka... Już się bałam, że na Falteronie spędzimy gwiazdkę, choć w duchu cieszyłam się, że mam takie dziecko!
- Mikołaj, popatrz! Ent! |
Łaaał... |
Po jakimś kilometrze zaczęłam przeklinać moje "górskie" buty i na serio tęsknić za klapkami. Bolał mnie każdy milimetr stóp!
- O, patrz! Ludzie! Zapytaj ich! - zawołałam do Mario, który szedł na czele wyprawy - zapytaj ile jeszcze!
Widzę jak Mario zagaduje, rozkłada ręce, minę ma niewyraźną, aż w końcu odwraca się do tyłu i woła:
- Caterina, ale oni nie mówią po włosku...
Para piechurów, była niewłoska, pewnie holenderska albo inna zachodnio - europejska, po angielsku mówili dobrze, ale z wyraźnym obcym akcentem.
Ja za to mówię wcale nie dobrze, a jedynie jako tako, niemniej szybko przetłumaczyłam, to co usłyszalam.
- Jeszcze jakieś 45 minut, na górze jest nawet bar i piwa można się napić.
Nie mogłam sobie też odmówić lekkiej kpiny - jak się czujesz jako Włoch w swojej ojczyźnie, kiedy Polka jest twoim tłumaczem?
Pokręcił tylko Mario głową, zaśmiał się pod nosem i sam poczęstował się jescze soczystą autoironią.
Po pół godzinie doszliśmy do kolejnego drogowskazu:
Stwierdziliśmy, że to jest jednak dobry moment, by wrócić i do wyprawy podejść na poważnie innym razem.
Schodziłam jak połamaniec, a każdy krok bolał jak jasny gwint! Miałam bąbel na bąblu, obtarcie na obtarciu, głupie buty!
Symbol |
Kiedy dotarliśmy znów do samochodu, spotkaliśmy dwie dziewczynki, które wraz z rodzicami wyruszały równo z nami, ale one obrały szlak 2 km do źródła Arno, my 4 km - ambitnie - na Monte Falterona. Poza bukami nie widzieliśmy prawie nic, dziewczynki natomiast zbiegały w skowronkach, nawet jeśli spocone i zasapane, to nachwalić się nie mogły, jak pięknie było na górze.
No cóż ... następnym razem!
- Weźcie bluzy - mówił Mario - na Falteronie będzie zimno. |
Zimno nie było, ale śnieg zrobiliśmy sobie sami:) |
klasyka |
Zjechaliśmy w dół znów przez Castagno d'Andrea, w kierunku San Godenzo. Zatrzymaliśmy się jeszcze kilka razy, bo widok nawet z tej wysokości wzruszał niemal do łez, znów czułam pod sercem trzepotanie motylich skrzydeł ...
KLAPKI to po włosku CIABATTE (wym. ciabatte)