buty

Akt ostatni, czyli o tym jak Monte Falterona nie zdobyliśmy.

poniedziałek, sierpnia 31, 2015


Aż wreszcie droga się skończyła. Dalej mogliśmy iść tylko pieszo, ale ...
Tak naprawdę to miała być wycieczka objazdowa, a nie górska wyprawa. Kto w ogóle powiedział, że gdzieś mieliśmy wchodzić? Chcieliśmy Monte Falterona pooglądać, zjeść w cieniu buków, zaplanować wyprawę na przyszłość i tyle! Jednak kiedy stanęliśmy pod drogowskazem pokazującym jak rozchdzą się ścieżki i jaki jest przewidywany czas ich przejścia, Tomek zarządził - to co idziemy?
- Idziemy gdzie?
- No na Falteronę!
- W takich butach! - zakpił Mario pokazując na moje klapki.
- Hola hola! Ja jestem przygotowana na każdą okoliczność. 
Z przepastnej torby wyciągnęłam buty awaryjne, na wypadek drogi, gdzie w klapkach wejść się nie da, choć ja generalnie jestem typem, który w klapkach wejdzie wszędzie! Zaprezentowałam z dumą moje buty ... "czeszki"! Pokolenie lat 70tych i 80tych na pewno wie o czym mówię! 
- Idziemy, idziemy - poganiał Tomek. Ruszyliśmy więc leniwym krokiem, ale nie podeszliśmy do tej wyprawy na serio, o czym  świadczy fakt, że nikt nie pomyślał nawet o butelce wody. Wzięłam tylko aparat, by te nasze "kilka kroków" uwiecznić.
- Ile? Tylko 4 kilometry? Taką drogą? To damy radę!
Droga na szczyt, przynajmniej w większej części jest łagodnym szlakiem, tak szerokim, że nawet samochód przejechałby bez trudu. 


- Kochanie! Nie zatrzymuj się! - co kilka kroków nawoływałam Tomka.
- Mamusiu, idziemy na wyprawę, więc chcę ją w pełni przeżywać. 
No i przeżywał: kwiatek, grzyb, szyszka, dziwny kamyk, omszały głaz, buk pokręcony, a tam ent, a tam przeszedł na pewno hobbit, a tu ślady wilka... Już się bałam, że na Falteronie spędzimy gwiazdkę, choć  w duchu cieszyłam się, że mam takie dziecko! 

- Mikołaj, popatrz! Ent!
Łaaał...

Po jakimś kilometrze zaczęłam przeklinać moje "górskie" buty i na serio tęsknić za klapkami. Bolał mnie każdy milimetr stóp! 
- O, patrz! Ludzie! Zapytaj ich! - zawołałam do Mario, który szedł na czele wyprawy - zapytaj ile jeszcze!
Widzę jak Mario zagaduje, rozkłada ręce, minę ma niewyraźną, aż w końcu odwraca się do tyłu i woła:
- Caterina, ale oni nie mówią po włosku... 
Para piechurów, była niewłoska, pewnie holenderska albo inna zachodnio - europejska, po angielsku mówili dobrze, ale z wyraźnym obcym akcentem. 
Ja za to mówię wcale nie dobrze, a jedynie jako tako, niemniej szybko przetłumaczyłam, to co usłyszalam.
-  Jeszcze jakieś 45 minut, na górze jest nawet bar i piwa można się napić. 
Nie mogłam sobie też odmówić lekkiej kpiny - jak się czujesz jako Włoch w swojej ojczyźnie, kiedy Polka jest twoim tłumaczem?
Pokręcił tylko Mario głową, zaśmiał się pod nosem i sam poczęstował się jescze soczystą autoironią. 
Po pół godzinie doszliśmy do kolejnego drogowskazu:


Stwierdziliśmy, że to jest jednak dobry moment, by wrócić i do wyprawy podejść na poważnie innym razem. 

Schodziłam jak połamaniec, a każdy krok bolał jak jasny gwint! Miałam bąbel na bąblu, obtarcie na obtarciu, głupie buty!

Symbol 

Kiedy dotarliśmy znów do samochodu, spotkaliśmy dwie dziewczynki, które wraz z rodzicami wyruszały równo z nami, ale one obrały szlak 2 km do źródła Arno, my 4 km - ambitnie - na Monte Falterona. Poza bukami nie widzieliśmy prawie nic, dziewczynki natomiast zbiegały w skowronkach, nawet jeśli spocone i zasapane, to nachwalić się nie mogły, jak pięknie było na górze. 
No cóż ... następnym razem!

 - Weźcie bluzy - mówił Mario - na Falteronie będzie zimno.
Zimno nie było, ale śnieg zrobiliśmy sobie sami:)
klasyka

Zjechaliśmy w dół znów przez Castagno d'Andrea, w kierunku San Godenzo. Zatrzymaliśmy  się jeszcze kilka razy, bo widok nawet z tej wysokości wzruszał niemal do łez, znów czułam pod sercem trzepotanie motylich skrzydeł ...



KLAPKI to po włosku CIABATTE (wym. ciabatte)

bazyliszek

Restauracja Czerwony Koszyk - w stronę Falterony - akt trzeci

niedziela, sierpnia 30, 2015


Z San Godenzo jechaliśmy wąską drogą, po wyszarpanym tu i ówdzie asfalcie, z każdym kolejnym kilometrem zagłębiając się w prawdziwą dzicz. Przed nami wznosił się zielony masyw Monte Falterona. 
- Już pierwsza. Chyba czas na jedzenie.
- Tak, tak! Hura! Hura! Jeść!
- Pierwsze ciekawe miejsce i się zatrzymujemy. 
Jedzenie. Nieodłączny punkt każdej wyprawy. Już od dłuższego czasu nasze wycieczkowe jedzenie, nasza restauracja w podróży to zawsze "czerwony koszyk", może różnić się jedynie zawartością, a to już zależy od okoliczności, mojej fantazji i pory roku, jest jednak zawsze pod ręką, ekonomiczna, ale też wykwintna, eko i slow food - po prostu jedyna w swoim rodzaju! 
Moja mama też zawsze miała ze sobą piknikowy koszyk, wiklinowy. Może jeszcze go ma ... Z resztą mój koszyk, dostałam właśnie od niej. Kiedy byliśmy mali, a potem już całkiem duzi, zawsze czekaliśmy, co też z niego wyłowi. Kanapki, kurczak pieczony, warzywa, owoce, ciasto! Cokolwiek to było, zawsze smakowało obłędnie. Nie raz żartowaliśmy - to samo jajko na twardo, co w domu, ale na leśnej polanie smakuje zupełnie inaczej!
Teraz moje dzieci rosną w tym samym duchu i jak tylko widzą czerwony koszyk - pytają - co będziemy jeść?


Wypatrywaliśmy miłego miejsca, gdzie moglibyśmy się z naszym piknikowaniem rozłożyć i długo czekać nie trzeba było. We Włoszech takie tereny jak okolice Falterony, czyli mekki trekkingowców, łazików, podróżników są zawsze bogate w miejsca piknikowe. Nawet na przysłowiowym końcu świata, a może zwłaszcza na nim znajdziemy stoły, źródła wody, a nawet "piece". 
Rzeczywiście tak jak myślałam, zaraz za kasztanową osadą Castagno d'Andrea, znaleźliśmy otoczony młodymi bukami stół z sączącym się obok źródłem. 
Wkrótce tak jak w bajce Stoliczku nakryj się, na owym stole pojawiły się pomidory, jajka na twardo, pecorino, prosciutto crudo, schiacciata, pizza z kaparami, świeży chleb z Ronty, butelka piwa i wino. 
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Ale ja to moje "co się ma" wręcz uwielbiam!


- Poszukajcie bazyliszka! Może gdzie tu jakieś jajo jest złożone. 
Ponieważ kilka dni wcześniej skończyłam artykuł o toskańskich strachach, mogłam więc uraczyć dzieciaki opowieściami o najróżniejszych stworach, w tym szczególnie o bazyliszkach, bo oto znaleźliśmy się w miejscu, w którym według legendy przychodziły na świat. 


Uwielbiam podróżować z moimi dzieciakami. Wychowałam sobie dwóch świetnych towarzyszy wypraw. Z każdym rokiem są coraz bardziej zaangażowani i wytrzymali i teraz to oni stymulują mnie do tego, by dalej, by jeszcze, by znów ...

foto by Mikołaj - moja krew, dostrzega detale, namiętnie fotografuje. 

Ruszamy dalej. Droga wije się wśród coraz większej dziczy, zagłębia w zielonościach buków, powietrze robi się wilgotniejsze i bardziej rześkie. Przed nami park narodowy i Monte Falterona. 

KOSZYK to po włosku PANIERE (wym. paniere)

Dante

Tysiącletnia perła - w stronę Falterony - akt drugi.

sobota, sierpnia 29, 2015




San Godenzo.
Maleńkie miasteczko pomiędzy Dicomano a San Benedetto in Alpe, w dolinie Falterony. Już dawno temu, odkąd w sieci znalazlam zdjęcia tamtejszego kościoła przymierzałam się do odwiedzenia go. Jednak potrzeby nam był obszerniejszy plan wyprawy, by w końcu w te strony zawitać. Kiedy zatem zrodził się pomysł o wycieczce na Falteronę, aż klasnęłam w ręce z radości! - Nareszcie! Pojedziemy do San Godenzo i zobaczę na żywo kościół San Gaudenzio. To, że kilkusetletnie kościoły - i kamienne i romańskie i skromniejsze i pełne dzieł sztuki w Italii znajdują się na każdym kroku, nawet w najmniejszej osadzie, na najmniej znanym "Pipidówku", wie chyba każdy, kto lubi włóczyć się po Półwyspie Apenińskim. Jednak z całą odpowiedzialnością muszę napisać, że kościół San Gaudenzio jest jednym z najciekawszych jaki widziałam, a wierzcie mi widziałam ich nie mało! Na pewno będę go trzymać jak asa w rękawie czekając na kolejnych gości albo zaskakując tych, którzy kolejny raz powrócą. Jego wyjątkowość jest wielowymiarowa.


Architektonicznie - choć z zewnątrz wygląda jak typowa kamienna toskańska świątynia, o tyle wewnątrz już tak bardzo typowa nie jest. 
- Mamusiu! - piał Tomek z zachwytu - tu jest jak w Morii!!
Wysokie sklepienie, surowe mury i rzędy kolumn wyznaczających główną nawę rzeczywiście mogą przypominać tolkienowską kopalnię. Na tym ascetycznym tle jeszcze dostojniej wygląda bogate sklepienie nad ołtarzem nawy głównej i prawdziwe dzieło sztuki, dar od galerii Florenckiej, na okazję odrestaurowania świątyni - Madonna col bambino fra i Santi Giovanni Battista, Benedetto, Nicola di Bari e Giovanni Evangelista, w 1333 roku wykonane przez Bernardo Daddi, jednego ze słynniejszych ówczesnych artystów, którego inne dzieła możemy oglądać w wielu włoskich kościołach, a część znajduje się nawet w muzeach różnych części świata. 




Madonna wystawiona jest ponad głównym ołtarzem, na antresoli, która jest jak most prowadzący z pierwszej nawy do trzeciej. Na jednej ze ścian jest też tablica , która upamiętnia przybycie tu samego Dante wygnanego z Florencji. Tu właśnie pertraktował o ponownym przyjęciu go do miasta. Wybuchł kolejny konflikt pomiędzy guelfi neri i guelfi bianchi, ale tak jak było wcześniej miasto pozostało pod władaniem tych pierwszych, a Dante już na zawsze pozostał wygnańcem. Więcej o samym Dante napiszę innym razem. 


Pod wspomnianym "mostem", za głównym ołtarzem jest drugi ołtarz, marmurowy, będący jednocześnie kryptą, w której w urnie z kutego żelaza złożone są szczątki San Gaudenzio. I tu legenda ściera się z historią. Święty pojawił się w tych stronach w V wieku. Osiedlił się ze swymi współbraćmi u stóp Alpe di San Benedetto. Kiedy zmarł, tak jak nakazuje tradycja jego ciało miało być przetransportowane na wozie ciągniętym przez woły, jednak nie wiedzieć czego zwierzęta nagle się zatrzymały nie docierając tym samym do wyznaczonego miejsca. Tam gdzie kondukt stanął święty został pochowany. Ponieważ w kolejnych latach mówiło się o wielokrotnych objawieniach w tym miejscu. Postanowiono zatem ku czci zmarłego Gaudenzio wybudować maleńki kościółek. Miało to miejsce w IX wieku, ale już w 1028 roku na życzenie biskupa Fiesole w miejscu tym stanęła abbazia, niemal w identycznej formie jaką widzimy teraz. Tak naprawdę nie wiemy jednak czy szczątki złożone w krypcie, rzeczywiście należą do świętego, czy do jego imiennika - biskupa Rimini, żyjącego w IV wieku.


San Gaudenzio - kościół, który liczy sobie tysiąc lat - czy można się nie zachwycać? Do moich zachwytów i kontemplacji jest tu też idealne miejsce. W murach bocznej nawy są drzwi, teraz  lekko uchylone. Przez szparę wpada do kościoła oślepiające światło. Okazuje się, że za nimi znajduje się ukwiecony taras z kapliczką dedykowaną niepokalanemu poczęciu. Patio i krużganki już widziałam przy kościołach, ale takiego tarasu jeszcze nie. 


Jeszcze jedna ciekawostka na koniec - na którą może zwrócicie uwagę, jeśli postanowicie w te strony zawitać. Tysiącletni kościół zadziwia na tle pozostałych zabudowań. Całe miasteczko, choć niewątpliwie bardzo urokliwe, to typowa zabudowa minionego wieku, żadnych śladów średniowiecza. Dlaczego? Otóż San Godenzo zostało w czasie wojny zaminowane i doszczętnie zniszczone. Jednak ówczesny proboszcz, przedstawił niemieckiemu dowódcy ogromną wartość świątyni i poprosił o jej ocalenie, ale argumentem koronnym, jakiego użył w pertraktacjach sprytny ksiądz nie były dzieła sztuki, ale fakt że świątynia powstała na życzenie biskupa Fiesole Jacopo il Bovaro, który był ... Niemcem. 


Ach i jeszcze jeden drobiazg - pamiątkowa tablica przy wyjściu. Popatrzcie komu dedykowana. Oto dlaczego wielu Włochów o Mussolinim mówi z uśmiechem, historia historią, wojna wojną, ale nie można odmówić mu tego, że wiele takich inicjatyw miał na swoim koncie. 




A teraz czas coś zjeść! Już 13.00. Ruszamy w kierunku Falterony.

TYSIĄC to po włosku MILLE (wym. mille)