Marzenie dziewczyny z nizin

sobota, marca 23, 2019


I w końcu nam się udało... 
Pamiętam taki jeden moment. To był Sylwester, ostatni dzień 2018 roku, a ja byłam na szlaku do Ca' di Cicci i wtedy zadzwoniła do mnie S. z noworocznymi życzeniami, a kiedy powiedziałam, że stoję gdzieś tuż tuż pod niebem, ona aż jęknęła z żalu. "W tym roku marzyłam o tym, by iść z tobą w góry" - powiedziała - "ale niestety się nie spełniło".  Aż mnie w gardle ścisnęło i zaraz obiecałam jej, że w nadchodzącym roku, choćby nie wiem co, na pewno się spełni i tak oto w piękny marcowy ranek zarzuciłyśmy plecaki, założyłyśmy buciory i ruszyłyśmy w stronę Monte Carnevalone. 


Pokusa, by dojść do Crespino męczyła mnie od kilku tygodni, od chwili, kiedy to z Tomkiem powędrowałam z Biforco w dzicz Apeninów, ale zła pogoda kazała nam zawrócić. Pomyślałam więc, że skoro w S. tyle zapału, to dobrze się składa i razem porwiemy się na ten szlak. W całym tym moim górskim szale, nie wzięłam pod uwagę tylko jednego - S. to przecież dziewczyna z równiny i niekoniecznie w górskich wspinaczkach musi być zaprawiona jak ja - "montanara".


Pomyślałam sobie w czasie jednego z przystanków, że może gotowa jest pomyśleć, iż celowo tak ciężki szlak wybrałam, żeby mi już więcej "dziury w brzuchu nie wierciła", więc zaraz zaczęłam się usprawiedliwiać i zapewniać, że jeśli tylko będzie chciała to nawet jutro, to ja chętnie, kiedy tylko zapragnie, znów wyruszę z nią na szlak, bo tyle w nas wspólnego, bo tyle podobieństwa, bo tak było dobrze iść noga w nogę, ramie w ramię, wymieniać doświadczenia w kwestiach ważnych i tych całkiem przyziemnych, opowiadać, wspominać, dzielić się życiem i zachwycać otaczającym światem. 


Przeszłyśmy 10 kilometrów, spaliłyśmy 1000 kalorii z groszem (minus pizza, wino i jabłko, czekolady w końcu nie tknęłyśmy - czyli tak czy inaczej, bilans jest dobry), pokonałyśmy ponad 500 metrów przewyższenia, a zajęło nam to wszystko 5 godzin. Nie doszłyśmy do Crespino, ale nie dlatego, że komuś zabrakło sił. S. była dzielna, jakby się w górach urodziła i mimo ciągłego trajkotania, nie dawała się zadyszce. Musiałyśmy zawrócić, bo zwyczajnie czasu zabrakło, ale ja wiem, że na tym szlaku wkrótce znów buciory postawię, bo jest piękny, trudny i wymagający mocnych nóg, a ja przecież lubię wyzwania. Zabiorę tam chłopców, bo w końcu oni też są "montanari". A z S. następnym razem pójdę do Lozzole albo na Lavane, a może ponad Marradi, tam gdzie byłe kamieniołomy? To się jeszcze zobaczy, a teraz już znikam, bo starzy Goście zawitają dziś do Domu z Kamienia, a ja jeszcze w lesie, jak zwykle...

URODZONY/MIESZKAJĄCY W GÓRACH to po włosku MONTANARO
Słówko często też kojarzone z kimś topornym, silnym, czasem też prostakiem. My nie prostacy, ale w górach jak najbardziej mieszkamy. 

W oddali Lozzole!
Widok na Marradi
foto by S.
foto by S.
Aaaa zapomniałam! 1000 kalorii z groszem minus spritz! Zasłużony spritz!

Spodobał Ci się tekst?

Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:

  • Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
  • Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
  • Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.

PODOBNE WPISY

1 komentarze