Pierwsze dwa kilometry szlaku od Biforco na Lozzole są wykańczające. I w minioną sobotę właśnie o te dwa kilometry mi chodziło, na Lozzole wcale nie miałam zamiaru się porywać. Pretekstem było rozeznanie się w sytuacji grzybowej, ale tak naprawdę potrzebowałam przeczołgać stroskaną głowę, sponiewierać nogi, wejść tam, gdzie zmartwienia się nie wdrapią.
Zauważyłam, że troski zupełnie nie mają kondycji i chyba w ogóle gór nie lubią. Zostają w tyle już przy pierwszym ostrym podejściu, jakby przewyższenia i wysiłek górski nie były dla nich.
Po zakończeniu maratonu porannych lekcji spakowałam plecak, weszłam do baru po dwie chrupiące kanapki - schiacciata z mortadellą, poczekałam aż Mikołaj skończy kolejną lekcję jazdy i zaraz ruszyliśmy razem w góry. To był chyba najszczęśliwszy moment w ostatnich dniach. Mikołaj jest chodzącym spokojem, beztroską, radością i to - będąc blisko niego - innym też się udziela...
W Dolinie Lamone mamy teraz wyspy grzybów - to było do przewidzenia po tych wszystkich deszczach. Wysyp wysypem, ale trzeba też wiedzieć, gdzie tych grzybów szukać, trzeba słuchać miejscowych - w jednym miejscu porcini na kilogramy, w innym, niemal tuż obok - ani jednego. Podobno teraz jest pora na "cerro" - przy okazji nauczyłam się, że cerro to po polsku dąb burgundzki. Przekonałam się o tym na drugi dzień, moje zbiory potwierdziły, że miejscowi mieli rację... Więcej konkretów i ciekawostek o grzybach jutro, pochwalę się niedzielnymi znaleziskami oraz kulinarnymi poczynaniami. Natomiast kto śledzi Dom z Kamienia na instagramie, już wczoraj mógł zobaczyć przedsmak tej opowieści.
Sobotni trekking nie przyniósł żadnych porządnych grzybów, jedynie garść maślaków. Tak czy inaczej ta nasza wyprawa miała być przede wszystkim balsamem dla duszy, a rozeznaniem w kwestii grzybów tylko przy okazji. I na przyszłość już wiem, że na szukanie prawdziwków lepiej wybrać inne miejsce, ale jeśli chodzi o gubienie trosk to wspinaczka na początku szlaku działa bez zarzutu.
Dobrze było siedzieć na grani i przez chwilę nie nieść żadnego ciężaru. Dobrze było czuć na twarzy ciepły wrześniowy wiatr, zajadać z apetytem chrupiącą kanapkę i rozmawiać z Mikołajem o rzeczach ważnych i zupełnie banalnych. Cisza i spokój. Wszystko inne w takim momencie jest zbędne.
W czasie całej wyprawy ja rozglądałam się za grzybami, a Mikołaj za "ładnymi" patykami. Jego pasją jest obróbka drewna. Potrafi godzinami słuchać muzyki i strugać, szlifować, rzeźbić, skrobać, aż wióry lecą.
- O! To ładne!
- Ładne, tylko chyba trochę duże.
Mikołaj stał przed powykręcanym niczym zmaltretowana artretyzmem dłoń starca, suchym konarem i piał w zachwycie.
- Coś z tego zrobi!
- Przede wszystkim to jak chce to znieść? Tu nawet bez żadnego balastu zejście jest tylko dla wyczynowców.
- Da radę!
- Przecież to wariactwo!
- Ej! Michelangelo dawał radę, to ja nie dam? - zarzucił konar na ramiona i pomaszerował dalej.
- Ty to jesteś jednak szalony.
Szczerze mówiąc myślałam, że się tylko wygłupia i chce rozbawić smutną Matkę. Byłam pewna, że po kilku krokach zrzuci balast, ale, jak się okazało, tym razem mówił zupełnie serio. Starabanił się z tym konarem ze stromego zbocza, przeparadował z nim przez Biforco wzbudzając sensację wśród bawiących się w parku dzieci i zdjął go z ramion dopiero przed domem. Zaraz też usiadł w cieniu naszego szczęślina, złapał za swoje narzędzia i zaczął realizować artystyczne wizje.
Żal mi było schodzić z gór. Chciałam tak naprawdę iść dalej i dalej. Mogłabym jak w transie wędrować przez długie dni. Mam nadzieję, że wystarczy mi życia, żeby tym wędrowaniem się nacieszyć tak, jak bym chciała.
Przed nami nowy tydzień i nowy miesiąc. Ostatni dzień września schodzi ze sceny w słońcu i ciepłej aurze, ale niestety od jutra czeka nas załamanie pogody. Mam nadzieję, że tym razem będzie to tylko zwykły deszcz bez dodatkowych "atrakcji".
Pięknego dnia!
DREWNO to po włosku LEGNO (wym. lenio)