Pojedynek z wiatrem - od Crespino do Prati Piani

niedziela, czerwca 14, 2020


- W sobotę chciałabym pójść w góry - ogłosiłam przy obiedzie. 
- A przecież mieliśmy jechać nad morze.
- Wiem, ale naszły mnie wątpliwości, bo zapowiadają burze na popołudnie i jeśli te burze zjawią się jednak przed czasem to będziemy się musieli zrywać do domu. 
- To lepiej, żebyśmy jednak zostali w okolicy i coś porobili. Mogą być góry - przytaknął Tomek.
- Ja nie chcę was do tych gór zmuszać, więc jeśli ktoś nie ma ochoty, to mówi śmiało.

Szubrawy uśmiech pojawił się na twarzy Mikołaja, więc zaraz pospieszyłam z dobrą argumentacją mojego planu.
- Ja zwyczajnie chcę, żebyście byli w formie, żebyście mieli kontakt z naturą. A ty - zwróciłam się do Mikołaja - jeśli jesteś prawdziwym niedźwiedziem (Mikołaj jest wikingiem, samurajem, ale w zwierzęcym wydaniu jest niedźwiedziem), to powinieneś "trekkingować", że hej! 
- Niedźwiedzie "trekkingują", bo szukają żarcia, a ja mam w domu pełną lodówkę, więc...

Mikołaj oczywiście tylko się droczył. Potem na szlaku - jak zawsze - był tym, który idzie na czele stada. 

Ostatecznie wyszło na to, że nad morze mogliśmy spokojnie jechać, bo pogoda na plażowanie była wymarzona, a zapowiadana ulewa przyszła dopiero po kolacji. Ale... 

Przecież gdybyśmy pojechali do Lido, nie weszłabym z chłopcami na Prati Piani... 


Crespino - Prati Piani to szlak, na który zasadzałam się od kilku lat. To granie, które patrzyły na mnie wyzywająco, prowokująco za każdym razem, kiedy jechaliśmy przez przełęcz Colla. Szlak, do którego robiłam podejście dwa razy. Za pierwszym razem wiatr był taki, że trzeba się było mocno czegoś trzymać, by nie odfrunąć. Poza tym chłopcy byli wtedy jeszcze dość mali, więc zwyczajnie strach mnie obleciał i z pokorą się wycofałam. 
Za drugim razem był z nami Paw, więc żadne wyzwania nie wchodziły w grę, bo Paw poddał się już przy pierwszym stromym podejściu. Poszłam wtedy sama z chłopcami kawałek dalej, ale ostatecznie cofnęliśmy się, żeby nikogo nie zostawiać samego.

Aż oto nadszedł piękny czerwcowy dzień. Dzień gorący, ale wietrzny tak, że na graniach znów urywało głowę. Dzień, kiedy wreszcie moje stopy dotarły na Prati Piani, a głowa i serce zakochały się w tym miejscu na zabój. Tym razem pojedynek z wiatrem wygrałam ja. 

Droga na Prati Piani początkowo była dosyć łagodna, wspinała się stopniowo przez dwa kilometry. Dwa kilometry rumianków, dzwonków, szemrania strumyka, słodyczy ginestre i widoków na dolinę Lamone.

Po dwóch kilometrach dotarliśmy do posiadłości zwanej przez miejscowych Biana. Zawsze mam nadzieję, że kiedy już chłopcy wyfruną z domu, ja będę mogła wynieść się w góry do jakiejś małej kamiennej chatki. Biana jest położona tak pięknie, że trudno to słowami opisać... Nawet jeśli właściciele traktują to miejsce czysto rolniczo, ja oczami wyobraźni widzę tu zamiast kamiennych stodół toskańską wiejską posiadłość jak ze snu. 


Im wyżej w górę, tym wiatr wzmagał na sile. Miałam wrażenie, że wyzywa mnie na pojedynek. Że kpi sobie ze mnie i z mojego strachu... 

Już przy Bianie chłopcy coraz częściej zaczęli przebąkiwać o pikniku, więc żeby zjeść spokojnie od zawietrznej, zeszliśmy z obranego szlaku i po kilku minutach dotarliśmy do oazy spokoju - szałasu księdza - Capanna del Prete. Tu wiatr nie miał siły przebicia. Żar lał się z nieba, motyle fruwały nad głową, a w "dalekiej dalekiej oddali" majaczył nasz biforkowy Castellone. Zjedliśmy pizzę kupioną rano w forno, na deser słodkie bułeczki z czekoladą i soczyste brzoskwinie, chwilkę się poleniliśmy i zaraz ruszyliśmy dalej. 


Szlak od przełęczy ponad Bianą zaczyna wspinać się tak jak lubię. Człowiek jak taki robaczek maleńki przy tym całym majestacie gór, przyczepiony do skał czasem też rękami, metr po metrze, krok po kroku, kamień po kamieniu wspina się dalej i dalej, wyżej i wyżej... 

Co jakiś czas tylko trzeba przystanąć  złapać oddech, odpocząć i przede wszystkim oczy nacieszyć nieprawdopodobnym cudem nad cudami, naturą, dziczą i ciszą Apeninów, z którą niewiele rzeczy na świecie może się równać.

Po raz pierwszy od dawna miałam wyprawę, którą mogłam zaliczyć do kategorii "wyzwanie". Co ważne to wyzwanie podobało się też chłopcom. 
Dotarliśmy do szałasu - schroniska na Prati Piani, gdzie akurat wypoczywali inni wędrowcy - przybywający z Lozzole, więc tylko oceniłam miejsce pod kątem noclegu, bo zaraz pomyślałam sobie o O., że jeśli uda jej się do mnie zawitać w sierpniu i uda nam się zrealizować dwudniową wyprawę, to przecież to mogłoby być idealnym miejscem na spanie. Obudzić się wraz ze słońcem i oglądać świt ponad szczytami... 

Zamieniliśmy z wędrowcami dwa słowa i zaraz ruszyliśmy w powrotną drogę. 
Choć ja oczywiście miałam ochotę wędrować dalej i dalej. Wędrowcy powiedzieli, że potrzeba około trzech godzin, by dotrzeć do Lozzole, nawet jeśli patrząc z grani, na której się znajdowaliśmy kamienne zabudowania nie wydawały się aż tak odległe. Mogłabym więc dotrzeć do Lozzole, a potem skierować się w stronę Passo Carnevale... 10? 20? 30 km? próbowałam oszacować - idealnie na dwa dni drogi. Poza tym o te dwa dni w górach mogę się już przecież pokusić z chłopcami. Kto wie! 
Najpierw jednak muszę się wyposażyć przynajmniej w porządny plecak, a Mikołaja w dobre buty...

Trasa jaką przeszliśmy może nie była bardzo długa - raptem dziesięć kilometrów, dokładnie pięć w jedną stronę, jednak przewyższenie 500 metrów z groszem, sprawiły, że kiedy zeszliśmy do samochodu, czułam w nogach wysiłek. Nareszcie... Wysiłek, zmęczenie, satysfakcję - wszystko to, co zbawienne jest dla zmęczonej problemami głowy. 

Ogarnęła mnie radość z tego dnia, z osiągniętego upragnionego celu, z widoków, ze słońca, nawet z wiatru, który za wszelką cenę chciał mnie przestraszyć, radość z dwóch fajnych chłopaków Mikołaja "Toliboskiego" i Tomka Fotografa, którzy dzielnie ze mną maszerowali, z Mario w dobrej formie, z zapachu ginestre, który nam towarzyszył, ze smaku pizzy i słodkich brzoskwiń... Z Lozzole w oddali, z morza zielonych szczytów i grani, z rodzących się w głowie planów na kolejne wyprawy... 

Tak nam było:

Pikinik przed Capanna del Prete
Tolibowski - układał margerytki, komponował je z dzwonkami, by włosy matki przyozdobić, by miłość wyrazić...
- Dlaczego nazywa się szałas księdza? - Bo przyjeżdżał tu ksiądz. - Na polowanie?? 
Jak wielkie dzikie chabry!
foto: Tomek
foto: Tomek
foto: Tomek
foto: Tomek
Foto: Tomek
Lozzole
odpoczynek przed ostatnią wspinaczką
Możesz mi targać włosy, ale nie będę się już bać! Strach przekuję w siłę...
- Tomeczku jak jest? 
A gdyby tak móc złapać się z wiatrem za bary i pofrunąć jak ptak?
Dla spostrzegawczych: "Castellone - dwie wieże"
Tomek pozostanie Tomkiem: kamyczek, robaczek, twarz w skale...

Dziś nowy dzień, nowa strona do zapisania. 
Buongiorno w niedzielę!

WYZWANIE to po włosku SFIDA (wym. sfida)

Spodobał Ci się tekst?

Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:

  • Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
  • Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
  • Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.

PODOBNE WPISY

2 komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękujemy:) Że bajecznie pięknie to prawda najprawdziwsza:)) A ja mam taką petycję w kwestii sukienek i gór, ale to może w osobnym poście:)))

      Usuń