Opuszczona osada, pietra serena i niezwykły człowiek

poniedziałek, września 09, 2019


Plan tak w ogóle to był zupełnie inny… 
Mieliśmy zrobić trzecie podejście do Pratomagno, ale że w tamtej okolicy pogoda była niepewna, stwierdziliśmy, że ten cel trzeba zostawić na inny moment, bo dać się pogodzie zrobić w trąbę trzeci raz z rzędu to już byłaby przesada. 
Miałam w odwodzie plan rezerwowy. Miałam przemyślany cel, który chodził mi po głowie już od dłuższego czasu. Dokładnie od czasu, kiedy odkryliśmy Castliglioncello - Moraduccio, bo czytając jego historię dowiedziałam się, że zaledwie kilka kilometrów dalej w stronę Firenzuoli jest inne wymarłe miasteczko…
  
Pogoda na niedzielę  w Appennino Tosco - Romagnolo zapowiadała się całkiem dobra, jednak około południa miały przelecieć nad nami ot takie tam, nic nieznaczące deszcze, rachu ciachu i po strachu. Deszcze przyszły rzeczywiście z punktualnością zegarka szwajcarskiego, ale szybko też zrozumieliśmy, że to żadne rachu ciachu nie będzie, bo zaniosło się siwo ze wszystkich sił i ze wszystkich stron…. 

Postanowiliśmy więc spokojnie obiad zjeść w domu i ruszyć bez pośpiechu, tak by po 14.00 być na miejscu i obrać szlak pod lazurowym już niebem. 
Przejechaliśmy przez jedną przełęcz, pełni nadziei zjechaliśmy do Palazzuolo, jednak po lazurach - zdawało się - ślad całkowicie zaginął. Horyzont przed nami malował się ołowiany tak, że nawet ja zaczęłam przebąkiwać, że "może jednak lepiej wrócić, że szkoda benzyny…” 
Mario jednak wzruszył ramionami i powiedział, że w takim razie jedziemy szukać śniegu na Sambuce. 

Z tym śniegiem oczywiście żartował, ale nie posłuchał mojej rady tylko dalej poganiał Rangera w kierunku przełęczy Fagiola. W końcu, kiedy byliśmy tuż przed szczytem, zamajaczył kawałek błękitu wielkości chusteczki do nosa. Chusteczka następnie stała się obrusem, a potem powoli powoli chmury zaczęły ustępować.

Wedle wyczytanych instrukcji zaparkowaliśmy samochód przy kościele w znanej nam z widzenia osadzie San Pellegrino. Szlak miał rozpoczynać się zaraz za nim. Choć kamienie i ścieżka śliskie były po niedawnym deszczu, już po kilku krokach wiedziałam, że to będzie dobra wyprawa, czułam to przez skórę i w duchu błogosławiłam Mario, że mnie nie posłuchał i nie zawrócił.


Mikołaj maszerował dziarsko przodem i wywijał kijem. Mario dreptał po środku, ja za nim, a Tomek co i raz zostawał w tyle, bo co kamień to nowe znalezisko… Tu królik, tu koń, tu odcisk, tu forma, kształt, niekończąca się fascynacja podlana młodzieńczą fantazją. Krajobraz przed nami rozlał się zieloną przestrzenią, na czubku której majaczyła „cava” - kamieniołom, gdzie wydobywana jest pietra serena - kamień, z którego zbudowane jest pół Florencji i wiele innych toskańskich domów.


Szliśmy i szliśmy zachwycając się bez umiaru, bo szlak raczył nas pięknymi widokami, aż dotarliśmy do charakterystycznego punktu - drewnianego krzyża z "górką" kamieni u stóp. Każdy z nas do "górki" dołożył od siebie jeszcze jeden kamyk.


Przeszliśmy jakieś 1,5 km, co zajęło nam niecałą godzinę. Nie dlatego, że słabi z nas wędrowcy, tylko dlatego, że przystawaliśmy co kilka kroków, bo poza widokami dzikie jabłka, czereśnie, śliwki, grzyby...




W oddali zabrzęczał dźwięk piły, a po kilku kolejnych krokach napotkaliśmy dwóch mężczyzn, którzy porządkowali szlak, za pewne by stał się bardziej czytelny. Skorzystaliśmy z okazji i zaraz zapytaliśmy o informacje, jak daleko jeszcze do celu.
- Do Brento Sanico? - odpowiedział pytaniem jeden z "drwali".
- Tak, dokładnie.
- Jesteście w połowie drogi.
Podana informacja nie zgadzała się zupełnie z moimi prywatnymi wyliczeniami. Wiedziałam, że cała trasa to około 2 kilometry. Możliwości były dwie - albo mężczyźni nie mieli kompletnie orientacji w terenie albo sobie z nas troszkę zażartowali...

Znajdź dwa domy!

Istotnie po kolejnych kilkuset metrach wyłonił się na ścieżce pierwszy kamienny dom. Rozejrzeliśmy się tyle o ile, zadarliśmy głowy do góry i okazało się, że domów jest więcej. Osada musiała być całkiem spora. 
Kolejne kilka kroków i zamajaczył przed nami dach kościoła. Oto mieliśmy przed oczami Brento Sanico - wymarłe miasteczko.



Z notatek miejskich wynika, że jeszcze w połowie XIX wieku żyło tu około 80 osób. Osada miała nawet swoją szkołę! W dawnych czasach tak jak i Castiglioncello znajdowała się przy uczęszczanym trakcie prowadzącym do Florencji, jednak kiedy w ubiegłym wieku powstały nowe drogi, kiedy ludzie w poszukiwaniu łatwiejszego życia zaczęli schodzić do doliny, miasteczko zostało porzucone. Ostatni mieszkańcy wyprowadzili się w 1951 roku. 
Nim jednak to nastąpiło Brento Sanico znane było ponoć z dobrej zabawy, cokolwiek miałoby to znaczyć. Sama nazwa ma korzenie germańskie - w swobodnym tłumaczeniu to miejsce chronione przed złym wiatrem.

Najbardziej zachwycającym miejscem z całej osady jest kościół San Biagio. Przede wszystkim na tle pozostałych budynków wyjątkowo dobrze zachowany, a wewnątrz zachwycający kolorami. Dopatrzono się tu fresków z XV i XVI wieku, ale sama budowla nie mam pojęcia z jakich lat pochodzi. 

 

Nie wspomniałam o jednej ważnej rzeczy. Największym zaskoczeniem, kiedy dotarliśmy do Brento były wszechobecne rusztowania i sprzęty budowlane. To nie zgadzało się z tym co wyczytałam, że miasto jest już w stanie poważnego "rozkładu" i nikt się nim nie interesuje. Rusztowania stały również w kościele, a na środku na stoliczku ustawiona skrzynka na ofiary. Jakież było nasze zdziwienie i radość wielka, kiedy na drzwiach znaleźliśmy ten oto plakat:  


Okazało się, że miejsce wziął pod swoje skrzydła znany mi już z opowieści Don Antonio Samorì - ten sam ksiądz, który przywrócił do życia moje ukochane miejsca - Lozzole, Gamognę i Trebbanę. Nie mogłam uwierzyć! don Antonio to jedna z tych osób, o których człowiek myśli, że gdyby takich było więcej, świat byłby zdecydowanie lepszy!


- Co tam jest? - Chłopcy stanęli nad kamienną płytą, nie do końca szczelnie zakrywającą dziurę w podłodze.
- To ossario - odpowiedział Mario bez chwili namysłu. 
- Tam naprawdę są kości? - zdziwili się chórem. 
- A co w tym dziwnego?
- Możemy tam zerknąć?
Postali chwilę nad płytą, aż w końcu delikatnie ją uchylili i zerknęli do środka. Mario miał rację - w środku rzeczywiście znajdowały się resztki pokruszonych kości...

 

Dookoła osady krajobraz malował się jak z filmu. Głazy bluszczem porosłe, wśród których ukryta mała kapliczka, liany, zakamarki i zielony mech... 
Poszliśmy też odrobinę wyżej, by zerknąć na Brento z góry. 
Zbocza opadające galestro w dół, imponująca cava w oddali... 
- Oto masz swój dom z kamienia - zażartował Mario - tylko, że w kawałkach. 
- Może właśnie tak powinnam zrobić? Kamyk po kamyku... 



Słońce malowało cieniami belek na wiekowych kamiennych murach, malowało mknącymi galopem chmurami na soczyście zielonych wzgórzach. Malowało i mamiło. Grało cieniem i czasem. Czas… Cień i czas. Czas mija, a to i tamto chowa się w cień. Tak jak Brento Sanico. 



 W jednej z części zabudowań, ktoś urządził "lokum". 
- To na pewno robotnicy - oceniłam na głos. 
Porozglądaliśmy się jeszcze przez chwilę i powoli ruszyliśmy w stronę szlaku. Po kilku krokach wyłonił się zza kamiennego muru napotkany wcześniej jeden z "drwali". 
- A zatem udało się wam znaleźć Brento.
- Tak! Niezwykłe miejsce.
- Trochę przesadziliśmy z tą połową drogi, ale czy tak nie było milej się zaskoczyć?
- Tak myślałam!
- Ten dach zrobiliśmy w osiem dni! Wyobrażacie sobie?

Mężczyzna gestem ręki wskazał na kościół. Istotnie dach był piękny, nowy, a mężczyzna który z nami rozmawiał nie był żadnym drwalem. 
Mieliśmy przed sobą don Antonio Samorì we własnej osobie... 
Żałuję, że nie poprosiłam o wspólne zdjęcie.

świrowanie Mikołaja - gwardia przed Pałacem Buckingham.  

Przez całą powrotną drogę rozprawialiśmy o tym jaki to był cudowny spacer, jak niezwykły jest don Antonio, jak wspaniale jest móc odkrywać takie skarby. 
W domu czekało na nas wyrastające ciasto na pizzę, ale tuż za Palazzuolo Mario zaproponował przystanek w Cinghiale Bianco - najlepszej pizzerii w całej okolicy. To było idealne dopełnienie idealnego dnia!
Zerknęłam dyskretnie na buty. 
- Nie czujesz się dobrze ubrana? - zapytał z obawą Mario.
- Żartujesz? To najlepsze buty jakie mam! Moje ulubione buty! 
Buty, które kolejny raz zaprowadziły mnie w cudowne miejsce!

DOBREGO TYGODNIA!
ps. Przepraszam, ale trochę mi się dziś długo zeszło z pisaniem. Mam nadzieję, że ktoś dobrnął do końca!

A po kolacji: my symbolicznie na saszetkach z cukrem - zgadniecie kto jest kim?

Spodobał Ci się tekst?

Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:

  • Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
  • Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
  • Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.

PODOBNE WPISY

6 komentarze

  1. Pomaranczowy to pani,niebieski Mikolaj, Czerwony Tomek a zielony to musi byc Mario😜

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jà felice czyli szczesliwa:) mikolaj goloso - czyli lasuch:)))

      Usuń
  2. Ja dobrnęłam do końca. Dziękuję za kolejny piękny wpis.
    Ola N. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ileż te mury widziały .. ! Piekny szlak , bardzo dziękuję Marta

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękne widoki,piękne krajobrazy. Dlaczego Pani mąż nie uczestniczy w tych wszystkich wyprawach? Proszę wybaczyć niedyskrecje,ale pewnie wiele go omija

    OdpowiedzUsuń