Santa Maria a Pulicciano

niedziela, lutego 15, 2015




Ronta, największe i tak naprawdę jedyne miasteczko na trasie z Marradi do Borgo S. Lorenzo, wszystkie inne to już maleńkie osady. Rontę, jak to zwykle bywa z miejscami, które mamy na wyciągnięcie ręki, znam bardzo dobrze ... z okien samochodu. I mimo, iż zawsze zachwycałam się okazałymi willami, kościołem na wzgórzu i pieve w dole, nigdy jakoś się nie złożyło, byśmy przystanęli tam na dłużej, ciągle te same słowa - "kiedyś musimy tu przystanać, ten kościół musi być stary, a tamten na wzgórzu, to dopiero...!" i tak w nieskończoność trwało odkładanie na wieczne nigdy,   bo albo się spieszyliśmy, albo było już późno, albo byliśmy zmęczeni, albo głodni, albo nie wiadomo co.
Aż w końcu, kiedy w piątek wieczorem Mario zapytał: "masz jakiś pomysł na jutro? Co chcielibyście zrobić?", nawet chwili się nie zastanawiałam - "zawieź nas do Ronty" - poprosiłam.



Dawno temu miasteczko znane było z leczniczych kuracji. Utworzono tam nawet ośrodek hydroterapii i miejsce zyskało miano uzdrowiska. Dziś jedyną pamiątką po tamtym okresie są okazałe wille, które zwracają uwagę już z głównej drogi. 
Najbardziej malownicze jest samo położenie Ronty, z jednej strony rozciągają się wzgórza Apeninów, z drugiej dolina, a tu i tam między drzewami migają dostojne toskańskie posiadłości, które są obiektem moich westchnień. 



Celem naszej wyprawy były kościoły. I tu niestety - z trzech zaplanowanych - tylko jeden, ostatni był otwarty. Zaczęliśmy od kościoła, który już z drogi, z oddali przyciąga uwagę przede wszystkim z racji usytuowania. Chiesa di Santa Maria a Pulicciano. 




Został on wybudowany na miejscu zamku, a historia tego miejsca sięga 1220 roku. To w Toskanii już nie dziwi. Obeszliśmy kościół dookoła, zajrzeliśmy na stary cmentarz, wspięliśmy się jeszcze wyżej na wzgórze ponad nim. W ramach rekompensaty, zamiast podziwiania ołtarzy i malowideł, pospacerowaliśmy po oliwnym gaju, nacieszyliśmy oczy panoramą z samego szczytu, gdzie wiatr dzwonił piniowymi igiełkami, a wiosna dawała znaki, że powoli rozpakowuje walizki. Kręciłam się dookoła i fotografowałam kawałek po kawałku, centymetr po centymetrze, a w duszy łkałam z tęsknoty do własnego kamiennego "podere".










Ze szczytu widać było kolejny punkt naszej wyprawy - Chiesa di San Michele, ale o tym już jutro. A do Ronty pofatyguję się jeszcze nie raz, mając nadzieję na otwarte kościoły i aby zgłębić historie kilkusetletnich willi.



ZAMKNIĘTY to znaczy CHIUSO (wym. kiuzo)   

Spodobał Ci się tekst?

Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:

  • Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
  • Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
  • Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.

PODOBNE WPISY

5 komentarze

  1. Piękne widoki! i Ten kościół kamienny jaki klimat! Zachwycam się. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale Wam fajnie i już zielono :) Piękne widoki...

    OdpowiedzUsuń
  3. kościoły piękne, ale to jest niczym w porównaniu do kwitnących żonkili :D wiosna idzie! <3
    U nas też już nieśmiało pierwsze kwiaty się pojawiają :)
    Ola z IE

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale piękne widoki!
    Włochy to moje ulubione miejsce na ziemi póki co...:)

    OdpowiedzUsuń